Jimmy Burns mógł – jak tylu przed nim i po nim – paść przed boskością Diego Maradony na kolana i stworzyć kolejną hagiografię. Napisał jednak książkę do bólu uczciwą. Choć najpierw uległ urokom gry Argentyńczyka, bo w latach 80. kochać futbol znaczyło kochać Maradonę. Potem dopiero pojawiła się złość, że Maradona siebie jako piłkarza rozmienił na drobne. I pytanie: dlaczego?
Diego geniuszem był, ale w „Ręce Boga” upadków jest więcej niż wzlotów. Lgnął do kłopotów, przekonany, że kogoś takiego jak on, wyniesionego do rangi półboga, kaprysy losu nie mają prawa dotknąć. Pytanie: czy jazdę po równi pochyłej Maradona zafundował sobie sam – przez swój neurotyczny charakter, emocjonalną nierównowagę, brak instynktu samozachowawczego – czy też w dół pociągnęli go cynicy, których miał za przyjaciół i darzył bezgranicznym zaufaniem? Burns pozostawia je otwarte. Ale odmalowany przez niego bohater częściej irytuje, niż budzi współczucie.
Prawda boli. Maradona starał się nie dopuścić do publikacji książki Burnsa. Najpierw próbował ją ośmieszyć, potem wzywał do jej bojkotu; straszył procesami, wywierał naciski na rozmówców Burnsa, by ci publicznie wycofali się ze swoich opinii. Przegrać swoją karierę to jedno, ale pozwolić na wysadzenie w powietrze własnego mitu – tego było dla Maradony za wiele.
Jimmy Burns, Ręka Boga. Życie Diego Maradony, przeł. Jerzy Łoziński, tom VI, POLITYKA Spółdzielnia Pracy, s. 320