Ostateczne rozwiązanie kwestii getta warszawskiego, które niejedno widziało. Widoki dziecięcych trupów przykrytych gazetami z krzyczącym nagłówkiem: „Musimy karmić dzieci, dzieci muszą żyć!”. Świat jest zmęczony tymi widokami. Jak Agnieszka Holland nie dostała Oscara za film „W ciemnościach”, to się rozległo fukanie, że przecież Hollywood zmęczony Holocaustem. Wszyscy jesteśmy tym zmęczeni, wydymamy usta, że ile można. A ja stoję za firanką i patrzę.
W pochodzie idą wychowankowie Domu Sierot, opiekunowie, pracownicy. Jest też Stefania Wilczyńska, sekretarka, wychowawczyni, kierowniczka i dobry duch całego ośrodka. Podobno to ona dopilnowała, aby zabrać w ostatnią podróż kanapki i wodę. Nie wiadomo, jak to będzie na tej wycieczce, drogie dzieci, nie wiadomo, kiedy wrócimy z powrotem. A gorąco, początek sierpnia. Widzę, jak „kochana pani Stefa”, bo tak ją tytułowały dzieci, przyczesuje włosy wychowankom i poprawia im koszule.
Wilczyńska miała 23 lata, kiedy zaczęła pracę w prowizorycznie urządzonym sierocińcu dla żydowskich dzieci przy Franciszkańskiej 2 w Warszawie. Wcześniej studiowała nauki przyrodnicze na uniwersytecie w Genewie i Liège. Po powrocie do rodzinnego miasta szukała dla siebie miejsca. Nie wiedziała, czy chce pracować w swoim zawodzie, więc postanowiła zaangażować się w działalność społeczną. Bardzo szybko poczuła, że ma dobry kontakt z dziećmi, a praca z nimi pochłania jej cały czas. Pochłaniała też sferę uczuciową, bo obserwowanie, jak wychudzone, zapomniane „dzieci niczyje” zaczynają wreszcie się uśmiechać – to powód do największych wzruszeń.