Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki: „Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów”

materiały prasowe
Warszawa huczała od plotek. Młoda żona porzuciła Stanisława Lilpopa, jedną z lepszych partii w mieście, i uciekła z pianistą, zostawiając dwuletnią córeczkę.

Śliwińska powróciła do rodzinnej sagi równie niespodziewanie, jak ją opuściła. - To było w czasie wojny. Byłam chora i leżałam na górze w sypialni rodziców. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi frontowych. Po czym usłyszałam głos ojca: „Haniu, twoja matka przyszła” - wspomina siostra mojej babci Teresa. - Mama zeszła na dół i zaraz wróciła na górę z chrząkającą starszą panią, która pochyliła się nade mną i ucałowała mnie. Byłam zaskoczona, bo nigdy o matce mamy nie było mowy.

Jadwiga Śliwińska była już wtedy od ładnych paru lat wdową. Pianista Józef Śliwiński, dla którego porzuciła mojego prapradziadka Stanisława Lilpopa, zmarł w 1930 roku. Śliwa - tak nazywał ją zięć, a mój pradziadek Jarosław Iwaszkiewicz - wynajęła pokój w willi w Podkowie Leśnej, niedaleko wschodniej stacji kolejki. Od czasu owej pierwszej wizyty stała się w podkowiańskim domu moich pradziadków na Stawisku częstym gościem. Mniej więcej trzy razy w tygodniu przychodziła na obiad. Zawsze ze szklaną butelką, taką po spirytusie.

- Potwornie się obżerała. Uwielbiała czereśnie. Garściami pakowała je sobie do buzi, a potem wypluwała skórki i pestki. Zastanawiałam się, jak ona te czereśniowe skórki w buzi oddziela - wspomina moja ciotka Anusia. - I jajka wielkanocne. Zjadała najładniejsze pisanki, nim zdążyliśmy się nimi nacieszyć. Któregoś razu wymyśliliśmy więc, że powiemy jej, że pisanki są zrobione z surowych jajek, a obok jej nakrycia specjalnie położyliśmy kilka zwykłych ugotowanych na twardo, żeby miała się czym zapchać i nie korciło jej, by sięgać po malowane.

Wychodząc, Śliwa dostawała do szklanej butelki mleka od stawiskowskiej krowy. Pewnego razu potknęła się z tym mlekiem na ganku, wywróciła i złamała nogę.

Reklama