Patryk wspomina: „Późnymi popołudniami wracała objuczona niewiarygodną ilością tobołów i z tryumfem wypakowywała lornetki, sztućce, szkła powiększające, otwieracze do konserw, wiertła, komplety śrubokrętów, lampki choinkowe, szkatułki o tajemnym przeznaczeniu, latarki turystyczne, metalowe podpórki, podstawki, oprawki nie wiadomo po co i na co i dziesiątki innych, zawsze niezmiernie masywnych i ciężkich przedmiotów”. Skądś to znacie? To znaczy, że – bez względu na metrykę – łączy nas pokoleniowa więź.
Krótka historia konsumpcji w moim pokoleniu na przykładzie pary dżinsów i naszego do niej stosunku, wyglądałaby tak: rok 1980 – jesteśmy dziećmi, chodzimy dwa lub trzy lata w tych samych brązowych sztruksach z angielskich darów, pachnących początkowo pięknie zachodnim proszkiem, potem już tylko krajowym. Po dwóch latach mama naszywa na kolanach łaty z imitacji skóry (w kształcie serduszek), plus trzecią wzmacnia spodnie w tyłku. Rok 1987 – babcia idzie z nami do domu towarowego Astra i w tajemnicy przed wszystkimi kupuje nam pierwszą w życiu parę luksusowych, bo marmurkowych, dżinsów Vedan. Szał, rozkładanie ich na łóżku i uważne oglądanie każdego centymetra kwadratowego zdekatyzowanego materiału.
Rok 1989 – zamieszanie, wokół mówią wiele, wynika z tego, że teraz Levisy to będzie pikuś i bułka z masłem. Na razie donaszamy Vedany. Pierwsza połowa lat 90. – odkładanie w słoik pieniędzy z kieszonkowego na pierwsze prawdziwe Levisy lub Wranglery. Wyprawa po nie tramwajem. Święto, zakup opity zostaje coca-colą w świeżo otwartym McDonaldzie. W domu czkając zastanawiamy się, czy warto wyrzucić metki, czy zachować sobie na pamiątkę.