Zachowałam mgliste – niczym na szklanych kliszach – wspomnienia starego hangaru na łodzie, okrągłej muszli koncertowej, garbatego kamiennego mostka. Wąski nurt rzeki rozlewał się w szeroką lagunę, a na jej powierzchni zobaczyłam istny cud. Z kryzy białych piór wznosiła się długa, wygięta szyja.
– Łabędź – powiedziała matka, wyczuwając moje podekscytowanie.
Przemknął po jasnej wodzie, trzepocząc wielkimi skrzydłami, i wzniósł się w niebo.
Łabędź. Słowo to nijak nie oddawało wspaniałości tego ptaka ani nie wyrażało emocji, jakie wzbudził. Widok łabędzia zrodził we mnie pragnienie, które wymykało się słowom, chęć, aby o nim mówić, powiedzieć coś o jego bieli, gwałtowności jego ruchów, statecznym łopocie skrzydeł. Łabędź zjednoczył się z niebem. Próbowałam znaleźć słowa, którymi mogłabym opisać swoje wrażenie. „Łabędź”, powtarzałam, niezbyt usatysfakcjonowana, i poczułam ukłucie, osobliwą tęsknotę, niedostrzegalną dla przechodniów, matki, drzew i chmur.
Urodziłam się w poniedziałek na North Side w Chicago, podczas Wielkiej Burzy Śnieżnej w 1946 roku. Przyszłam na świat o dzień za wcześnie, bo dzieci urodzone w sylwestra wracały ze szpitala obdarowane lodówką. Matka próbowała opóźnić poród, ale dostała mocnych bóli, gdy taksówka sunęła wzdłuż jeziora Michigan w kłębach śniegu wirującego na wietrze. Z relacji ojca wynikało, że byłam długim i chudym noworodkiem z oskrzelowym zapaleniem płuc. Uratował mi życie, trzymając mnie nad parującą balią.
Podczas kolejnej burzy śnieżnej, w 1948 roku, na świat przyszła moja siostra Linda. Z konieczności musiałam więc szybko dorastać. Matka przyjmowała rzeczy do prasowania, a ja siedziałam na schodkach przed naszą kamienicą czynszową, czekając na lodziarza i ostatnie wozy konne.
Gdy byłam mała, matka zabierała mnie na spacery do Humboldt Park, nad brzegiem Prairie River.
Reklama