Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Świecący mąż

Kawiarnia literacka

Moje pokolenie zostało wypłukane z marzeń płynem Lugola.

Mieliśmy aspiracje, byliśmy ambitni. Nasi rodzice, podstarzali hipisi, mamrotali coś o sprawiedliwości i pokoju, ale roczniki siedemdziesiąte wychowały się już na punk rocku. Świadomi społecznej nierówności, walki mocarstw i obłudy polityków byliśmy gotowi na rewolucję. Szczęście było tak blisko, aż tu nagle 1986 r. Wyszliśmy z klasy i stanęliśmy rzędem w gabinecie Piguły, aby dostać swój kubeczek obrzydliwej cieczy. Pij do końca, nie marudź, nie pytaj. Ale co się stało? Nic się nie stało, po prostu w powietrzu wisi wielka chmura pełna chemii, tablica Mendelejewa świeci zamiast słońca. Wszyscy umrzemy, a teraz pijcie syropek, aż wam się zrobi niedobrze.

To było parę dni po wybuchu w Czarnobylu, już dawno promieniowanie krążyło w naszych żyłach. Przeżyliśmy jednak, większość z nas ma słuszną liczbę kończyn i nie mieni się na niebiesko. Za największą traumę uważa brak „Teleranka” w pewną niedzielę, a nie katastrofę ekologiczną. Widmo nuklearnej zagłady poznaliśmy przecież później, z filmów na VHS wypożyczanych masowo na osiedlu. Tam to były wybuchy – o rany, trzy razy oglądaliśmy końce świata z wujkiem na wideo. Zapomnieliśmy szybko o niesmacznym płynie, o mętnych wytłumaczeniach i naszych rodzicach patrzących z niepokojem w niebo i rozmawiających szeptem z sąsiadami.

A na Białorusi ludzie pamiętają. Mają ciągle w ustach smak radioaktywnych cząstek, aż do śmierci czują ten osiemdziesiąty szósty.

Pisze o tym Swietłana Aleksijewicz w książce „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości”, gdzie przywraca pamięć o tych, którzy po katastrofie elektrowni jądrowej musieli opuścić swoje domy, swoich bliskich. Siebie i wszystko to, co znali dotychczas. Ubrania spalić, zwierzęta domowe zostawić. Do autokarów, szybko. Jak kto miał rodzinę w mieście, to się do niej na przechowanie zakradał, jak kto nikogo nie miał, tylko te kumy za płotem, to do szkół na podłogę, a potem w siną dal. Zostały w ogrodach róże, zostały w stodole związane trawy. Świnie, co się potem nawzajem jadły z głodu, koty, co już sił nie miały na łapanie myszy. Jedno wielkie nic na miejscu tętniącej życiem wsi.

Pani Swietłana po raz kolejny opisuje wątki zapomniane, historie pomijane, „znikające bez śladu śladami naszego przebywania na ziemi i w czasie”. Interesuje ją codzienność: uczucia, myśli, słowa. Wspomnienia, które dobijają się do głowy, kiedy tylko zapadnie zmrok. Dzieci nakarmione, robota zrobiona, więc włączamy film z przeszłości tak straszny, że potem sen zamienia się w krzyk.

Książka o ludziach ze skażonych terenów jest jednak kroniką przyszłości, bo nie o ludzkim nieszczęściu typu wojna się tu opowiada. Dotychczas zło jechało czołgami, waliło podkutymi buciorami żołnierzy, gwałciło, plądrowało i zabierało godność. Pisała o tym Aleksijewicz w „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. W czarnobylskich spowiedziach to złowieszczy oddech zepsutego reaktora sprawił, że wszystko zniknęło. Widzimy tylko pejzaż „po wszystkim”. Owe sady bez owoców, domy bez mieszkańców. Tereny urwane w pół słowa, nakreślone wyblakłym ołówkiem. Jest życie, życia nagle nie ma.

Ale zaraz, ktoś tam jednak mieszka nadal. Nielegalnie, wbrew oficjalnym zakazom i łapankom milicyjnym. Miasto Prypeć, wieś Kożuszki, kilometry przyczajonych ludzi zbyt przywiązanych do swoich gospodarstw, aby chronić swoje zdrowie. Wywożeni samochodami wracali nocą lasem, jak partyzanci. Chcieli za wszelką cenę wygrać najstraszniejszą ze wszystkich wojen: czarnobylską. Gdzie człowiek nigdzie się przed nią nie zdołał ukryć: ani na ziemi, ani w wodzie, ani na niebie. Wojna przenikająca ciało jak podmuch ostatecznego. Wojna niewidoczna, wkradająca się w każde zakamarki. Atakująca raz i na zawsze.

W laboratoriach robili pomiary: brali łyżkę, a ta miała w sobie stężenie dziesięciokrotnie większe niż to dopuszczalne, znane z tabelek. Brali ciała nieboszczyków owinięte dla bezpieczeństwa w foliowe worki, włożone do zaspawanych trumien-pudeł i raz jeszcze zafoliowane. A te ciała już nie do rodziny należały, ale do państwa, do naukowców kreślących coraz bardziej złowrogie wykresy.

Monolog kobiety, której mąż znalazł się pierwszej nocy w grupie strażaków gaszących elektrownię, rozpoczyna całą książkę. Monolog wbija się w głowę, jak miłosna pieśń grozy, gdzie młoda kobieta ryzykuje swoje życie, aby do końca być ze swoim ukochanym. Gotuje mu rosół, wkrada się do sali szpitalnej pilnowanej jak największa tajemnica narodu. Tuli ramię, z którego powoli odchodzi skóra. Całuje usta, z których wylatują kawałki wątroby. Ciało też ma w sobie wojnę, znikąd pomocy, to gorsze niż bombardowanie. I tej kobiecie zwiniętej w kłębek pielęgniarka mówi, że są choroby, których nie da się wyleczyć. Trzeba tylko siedzieć i głaskać po rękach. To ona znowu dotyka palców dłoni, ale tam już nie ma palców, są czarne korzenie. I ten mąż umarł po 14 dniach. Został pochowany w Moskwie, został oddzielony od ziemi niczym radioaktywny śmieć, którym zresztą był. A inna baba opowiada teraz kawał: „Czy w Czarnobylu było strasznie?”, „Ależ skąd, każdy tam chodził rozpromieniony”. To jak już nie mógł chodzić, to sobie zmarł na szczęście i teraz świeci pewnie w grobie jak jakiś płomień zapomnienia.

Żona patrzy przez okno i już nie może opowiadać.

Sylwia Chutnik – autorka „Kieszonkowego atlasu kobiet” (Paszport POLITYKI 2008, adaptacja w stołecznym Teatrze Powszechnym), „Dzidzi” (adaptacja w Legnicy) i „Warszawy kobiet”. Działaczka społeczna, felietonistka i przewodniczka miejska po Warszawie. Słucha punk rocka i Hanki Ordonówny.

Polityka 38.2012 (2875) z dnia 19.09.2012; Kultura; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Świecący mąż"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną