Mieliśmy aspiracje, byliśmy ambitni. Nasi rodzice, podstarzali hipisi, mamrotali coś o sprawiedliwości i pokoju, ale roczniki siedemdziesiąte wychowały się już na punk rocku. Świadomi społecznej nierówności, walki mocarstw i obłudy polityków byliśmy gotowi na rewolucję. Szczęście było tak blisko, aż tu nagle 1986 r. Wyszliśmy z klasy i stanęliśmy rzędem w gabinecie Piguły, aby dostać swój kubeczek obrzydliwej cieczy. Pij do końca, nie marudź, nie pytaj. Ale co się stało? Nic się nie stało, po prostu w powietrzu wisi wielka chmura pełna chemii, tablica Mendelejewa świeci zamiast słońca. Wszyscy umrzemy, a teraz pijcie syropek, aż wam się zrobi niedobrze.
To było parę dni po wybuchu w Czarnobylu, już dawno promieniowanie krążyło w naszych żyłach. Przeżyliśmy jednak, większość z nas ma słuszną liczbę kończyn i nie mieni się na niebiesko. Za największą traumę uważa brak „Teleranka” w pewną niedzielę, a nie katastrofę ekologiczną. Widmo nuklearnej zagłady poznaliśmy przecież później, z filmów na VHS wypożyczanych masowo na osiedlu. Tam to były wybuchy – o rany, trzy razy oglądaliśmy końce świata z wujkiem na wideo. Zapomnieliśmy szybko o niesmacznym płynie, o mętnych wytłumaczeniach i naszych rodzicach patrzących z niepokojem w niebo i rozmawiających szeptem z sąsiadami.
A na Białorusi ludzie pamiętają. Mają ciągle w ustach smak radioaktywnych cząstek, aż do śmierci czują ten osiemdziesiąty szósty.
Pisze o tym Swietłana Aleksijewicz w książce „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości”, gdzie przywraca pamięć o tych, którzy po katastrofie elektrowni jądrowej musieli opuścić swoje domy, swoich bliskich. Siebie i wszystko to, co znali dotychczas. Ubrania spalić, zwierzęta domowe zostawić.