Zwłaszcza może w podróży, bo tam oko spotyka najwięcej nowego i szuka wzorca w tym, co poznane już wcześniej. Biegniemy sobie z P. wieczorem wzdłuż Hudsonu i jakbym słyszał za uchem:
Wieczorem Dehnel zmusza mnie do biegania, ale gdzie mi biegać, on biega i robi kółka, a ja spaceruję, rozglądając się bacznie na boki, bo każdy spotkany mężczyzna patrzy na mnie tak czule, jakby chciał mi od razu nalać najlepszej śliwowicy i zaprzyjaźniać się ze mną na sposób bliższy jeszcze niż słowiański. To ja gębą robię grymas, ale ile można, gęba mnie od tego boli, masuję, nie przechodzi. Od śliwowicy by przeszło, ale gdzie ją tu. Mieszkamy bowiem z Dehnelem w dzielnicy pedalskiej, pedaliskiej właściwie, bo to wszystko, jeden w drugiego, wielkie chłopy, pedaliska. Tacy sami, klony: smugę cienia przekroczyli, ale nie okazują, każdy z klatą jak radziecki pancernik, w koszulce na ramiączkach, szwendają się po dzielnicy jak wesz po łonie, a każdy z pieskiem. Im większa klata, tym piesek mniejszy.
Tu klub, tam klub, i oni tacy poszwędujący się wszędzie – Dehnel biegnie, spływa potem, spływa przedtem, mną telepie jak na statku wycieczkowym po Wełtawie, gębą grymaszę i zastanawiam się, co oni robią z tymi pieskami, jak co do czego dochodzi? Jeden do drugiego z pieskiem idzie? Może jakieś pokoje dla psów mają, seksopsoopiekunów (bo nie opiekunki przecież)? Może to robota do wzięcia i Herr Rudnicki, by się załapał? Korci zapytać, ale przecież nie podejdę i nie spytam: „Co robicie z psami w czasie seksu?”, jeszcze w mordę dadzą, a ja już swoje wziąłem, dziękuję uprzejmie.
Po nabrzeżu przemykają szczury, a od bazy śmieciarek idzie mocny chuch, wraz z nim zaś słowa innego prozaika:
Każde miasto ma swój własny smród, sobie właściwy, osiadły, wielopokoleniowy.