W domach z czerwonej cegły mieszkają głównie górnicy, rolników jest niewielu. Kilka lat wcześniej wieś spłynęła krwią albo raczej dwiema osobnymi rzekami krwi, w sposób, który dziś kojarzy się raczej z wojnami domowymi na Bałkanach. Kiedy dzieje się moja historia, krew już nie płynie. Popłynie za 12, a potem znowu za pięć lat, przy czym za tym ostatnim razem obie rzeki krwi po raz pierwszy płynąć będą zmieszane, wcześniej płynęły osobno, raz jedna, raz druga.
We wsi pracuje nauczycielka, młoda i pełna zapału. Przyjechała z Polski, nie wiem skąd, ale chyba z Galicji. Jest idealistką i to, jak oddana jest swoim ideom, świadczy o jej szlachetności. Nie wiem, czy wierzy Piłsudskiemu czy Dmowskiemu, może jest socjalistką, która nie wysiadła z czerwonego tramwaju. To oczywiście ważne, jak wszystko, ale nie dla tej historii. Wiem albo raczej mam graniczące z pewnością przekonanie, że nauczycielka wierzy w Polskę, tak jak ludzie czasem wierzą w Boga, w miłość albo w pustkę. I to jest ważne.
Przyjechała na egzotyczny Śląsk, by uczyć polskości i polskiej kultury wysokiej. Śląskie dzieci swojej wysokiej kultury przecież nie miały, mogły oddychać frazą Goethego albo Mickiewicza, innej alternatywy nie było. Piszę to z żalem, ale bez sarkazmu, bo to prawda. Po drugiej stronie granicy podobne Kulturträgerin przynosiły swoją kulturę wysoką, z Wrocławia albo z Berlina, również pełne szlachetnego zapału.
Polską nauczycielkę znam z różnych relacji i z jednego zdjęcia. Stoi na nim z dziećmi z pierwszej klasy szkoły powszechnej. Ma około dwudziestu lat, skromną sukienkę, spięte włosy i wielkie okulary. Pięknością nie jest. Śląskie dzieci ubrane są dostatnio, Wielki Kryzys jeszcze przed nimi, wszystkie mają porządne ubranka, dobre buciki.