Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Poniedziałkowa Patti

Kawiarnia literacka

Jak ktoś nie czuje ciarek na plecach przy słuchaniu „Because the night”, to lepiej niech nie czyta dalej, bo to będzie laurka dla Patti Smith.

Jej niedbale przystrzyżonych włosów, chłopięcej twarzy i chudego ciała trzymającego pewnie gitarę akustyczną, na której komponuje większość swoich piosenek.

Rockowe kobiety miały zawsze utrudnione zadanie. Debbie Harry, Joan Jett czy później Kathleen Hannah musiały zmagać się z jednej strony ze stereotypem słodkiego kociaka wyginającego się przy mikrofonie, a z drugiej silnej i ostrej dziewczyny, która wie, o czym chce śpiewać i z kim grać.

Patti Smith zaczynała w Nowym Jorku ucząc się od najlepszych, a najbardziej od siebie samej. Mieszkała przez jakiś czas w kultowym Chelsea Hotel, który nie był tylko zwykłym miejscem do spania, ale czymś w rodzaju bazy najważniejszych artystów przełomu lat 60. i 70.

Idziesz sobie korytarzem, a tu Janis Joplin siedzi w pokoju i przy otwartych drzwiach komponuje właśnie ze zgrają muzyków „Me and Bobby McGee”. I chociaż Patti w swojej książce „Poniedziałkowe dzieci” wspomina tamte czasy jako mgliste, ponieważ „była tak młoda i zaabsorbowana własnymi myślami, że ledwo te chwile rozpoznawała”, to dla mnie nie ma wątpliwości: atmosfera Nowego Jorku zanurzonego w rewolucyjnych dźwiękach i artystycznym kotle wnikała w początkującą poetkę jak krem z podwójną formułą: bierz i twórz.

Nie chodzi o to, że jeśli Lou Reed i Andy Warhol zjedzą z tobą kolację, to od razu jesteś kimś – nie o namaszczenia chodzi. To po prostu inspiracja, wielka kula energii i poczucia, że ktoś może żyć, jak chce, więc skoro on, to czemu nie ja? Zeszyt z wierszami Patti zapełniał się dziwnymi obrazami tworzonymi dzięki silnemu wpływowi Blake’a i Mapplethorpe’a.

Polityka 46.2012 (2883) z dnia 14.11.2012; Kultura; s. 85
Oryginalny tytuł tekstu: "Poniedziałkowa Patti"
Reklama