Franczak na końcu jako gospodarz spotkania. Jego krok zdradza ogólne wyrobienie. Wchodzimy do sali boazeryjno-bejcowanej dużej. Za oknem – Kraków wieczornych kebabów, podgryzany przez jesień. Na przedzie – stół ogromny, prezydialny, podwyższony podestem, by nas, pisarzy, podwyższyć, a podwyższając – wywyższyć. Dzisiaj status pisarza taki, że jeśli nie jest „kobieciarzem lub koniarzem”, trzeba go wywyższać wszelkimi środkami.
Gdy już wchodzimy, zaraz też zasiadamy, bo i sala czeka – dostatecznie wypełniona uszami. O „Ferdydurke” mamy mówić, o Józiu, któremu stuknęło sto pięć lat. Ba! Gombro! Gombro to gigant! Gombro Magnificat!
Ciało słuchające jest młode, filologiczne, mocno w łydkowatości osadzone. El Witoldo niejedną Zutę by dojrzał. Tu muszę wtrącić uwagę socjologicznej natury: łydka krakowska jest bardziej łydkowa niż łydka prowincjonalna, na przykład olsztyńska. Cechuje ją zwartość, esencjonalność, mięsistość. Łydka z prowincji jest bardziej rozlazła, więc zagubiona.
Łatwo nie będzie, myślę, młode ciało, odkarmione ageizmem i fejsem, w Pupę wpędzić się nie da. Nie te czasy. Miętusy i Syfony ujawniają się tylko w okolicach 11 listopada. Na nic nasza Gęba Wywyższonych Stołem Pisarzy. Im bardziej młode ciało patrzy na nas, tym bardziej widać, że mamy je przede wszystkim… zabawić. Zupełnie odwrotnie niż w „Pornografii”.
Tak też się dzieje. Siedzimy i oto Franczak, palcem musnąwszy notatki, zaczyna nas dosiadać. Zdrajca! Każde pytanie jest niczym dźgnięcie, szpicruta, każda nasza odpowiedź – coś jakby kłus nieporadny, kulawy cwał. Pierwszy Twardoch oznajmia, że w młodości nie czytał „Ferdydurke”, że dopiero niedawno, ale czyta się nieźle, nadspodziewanie lekko.