Informacje i pytania również takiej treści dało się zauważyć w ogólnym natłoku informacji. Dlatego do kina na „Miłość” wchodziłem z wielką obawą. Coś, co podoba się dużej liczbie ludzi, budzi mój największy przestrach.
To, co zobaczyłem na ekranie, przeszło najśmielsze oczekiwania. Nie wiem, czy to jest jeszcze kino, czy uczestniczyłem w spektaklu, w którym wybitny reżyser kreuje określony efekt estetyczny w celach ściśle artystycznych. Światoodczucie Hanekego, od początku jego kariery filmowej, wydawało mi się jak najbardziej rozsądne, pragmatyczne. Jego antymetafizyczna orientacja, psychologiczna wiarygodność, „szkiełko i oko” przyłożone do ran, które nigdy się nie goją (przemoc, fantazmat, śmierć), wydają się dystynktywne dla twórców, których ze świecą szukać wśród współczesnych wyrobników X muzy. Niemniej w „Miłości” filmowiec poszedł o krok dalej. Śmiem twierdzić, że pozwolił nam, widzom, przeżyć śmierć w stopniu bardziej realnym, niż zdarza się to w życiu.
Uczynił to za pomocą bardzo konserwatywnych środków filmowych, powiedziałbym więcej – użył nieco zakurzonego monokla. Drugie oko po prostu wypalił obrazami agonii, śpiewem umierającej, jąkaniem człowieka w fazie przejścia – tego tajemniczego stanu, w jakim traci swoją istotę, kurczy się, staje się kapryśnym i złośliwym dzieckiem, analfabetą, wreszcie już tylko cierpiącym ciałem, unerwionym mięsem, etycznym sprawdzianem dla tych, co pozostają.
Ten film oglądałem tylko jednym okiem. I, jak to bywa, obraz nieco mi się zamazywał, jak pod monoklem wyciągniętym z kufra dziadków. Nieostre spojrzenie wyłapywało jedynie fragmenty całości, dziwne pasma narracji, w której dwoje starych ludzi porzuca świat dotychczasowej aktywności, by w alkowie odbyć ostatnie gody – urodzić własną śmierć.