Stracił nogę w czasie wojny i spędził miesiąc w szpitalu wojskowym, nieopodal Düren, przekonany, że już się z tego nie wykaraska, i patrząc, jak ranni, którzy mogli się ruszać (on nie mógł!), kradli papierosy rannym, którzy nie mogli się ruszać. A kiedy i jemu chcieli ukraść papierosy, złapał za szyję złodzieja, piegowatego typa o wydętych policzkach, szerokich plecach i szerokich biodrach, i powiedział mu: stop! tytoń żołnierza rzecz święta! Wówczas piegus oddalił się i zapadła noc, a ojciec nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś go obserwuje.
W sąsiednim łóżku leżała mumia. Miała oczy czarne jak dwie głębokie studnie.
– Chcesz zapalić?
Mumia nie odpowiedziała.
– Dobrze jest sobie zapalić – powiedział i zapalił papierosa, i spróbował pośród bandaży wymacać usta.
Mumia się wzdrygnęła. Może niepalący, pomyślał, i zabrał papierosa. Księżyc oświetlił koniec papierosa, który zabrudzony był czymś w rodzaju białej pleśni. Wtedy raz jeszcze włożył go mumii w usta, mówiąc: pal, pal, zapomnij o wszystkim. Oczy mumii nie odrywały się od niego, może, pomyślał, to kompan z batalionu, który mnie rozpoznał. Ale dlaczego się do mnie nie odzywa? Chyba nie może mówić, pomyślał. Nagle spod bandaży zaczął wydobywać się dym. Gotuje się, pomyślał, gotuje się, gotuje.
Dymiło mumii z uszu, z gardła, z czoła, z oczu nawet, mimo to nieodmiennie wpatrywały się w niego, szybko więc zaczął dmuchać, wyjął mumii papierosa z ust i jeszcze trochę podmuchał na obandażowaną głowę, póki dym całkiem nie zniknął. Zgasił papierosa na podłodze i zasnął.
Gdy się obudził, mumii już obok nie było. Gdzie jest mumia?, zapytał. Umarł dziś rano, poinformował ktoś z pobliskiego łóżka.