Książki

Skarby narodowe

Kawiarnia literacka

Określenie „skarb narodowy” jest kojarzone na ogół z jakąś szacowną błyskotką: powinien być złoty, najchętniej wysadzany drogimi kamieniami i leżeć w skarbcu na Wawelu czy innej monarszej rezydencji.

Są jednak i takie skarby, które nie są wykonane z cennych kruszców, ale mają ogromną wartość – i należą, po kawałku, do nas wszystkich. Takim skarbem jest PIW. I możemy go niebawem utracić.

Państwowy Instytut Wydawniczy został stworzony w 1946 r. dekretem Bieruta jako drukarenka Ministerstwa Informacji i Propagandy; miał nawet stosowną nazwę: Państwowe Wydawnictwo Literatury Politycznej. Została ona, podobnie jak początkowe zadania, bardzo prędko porzucona; PIW wywinął się politrukom i zamiast drukować broszurki służące indoktrynacji mas miast i wsi, zajął się literaturą. Przez kilkadziesiąt lat swojego istnienia stanowił jedno z czołowych polskich wydawnictw, stworzył niezapomniane serie, które widać dziś w każdym inteligenckim domu, którego biblioteka powstawała w czasie PRL: marmurkową biograficzną, ceramowską, żółtą poetycką, zwaną również „celofanową”, kikowską, czarną (a wcześniej białą) „Współczesną prozę światową” ze wspaniałymi okładkami Świerzego, „Bibliotekę myśli współczesnej” (czyli popularną „plus, minus, nieskończoność”), i tak dalej, i tak dalej. Niezliczone tomy, na których wychowały się całe pokolenia czytelników.

Jednak po 1989 r. kolos zaczął powoli chylić się ku upadkowi – może i wydawał cuda, ale w warunkach wolnego rynku jego nogi okazały się gliniane. Kolejni szefowie mieli rozmaite pomysły na ocalenie wydawnictwa – zwolnienia, próby prywatyzacji, wypraszane w Ministerstwie Kultury dotacje. W końcu instytucję postawiono w stan likwidacji, a ostatni dyrektor PIW, Rafał Skąpski, został jego likwidatorem. Są jednak szanse, że zupełnie spłaci długi. Sprzedał lokale na parterze kamienicy i mieszkania w oficynie, a kilka pięter biur, w których niegdyś furczało życie literackie, wynajął ponownie wydawcom. Słowem: pozbył się wszystkiego, czego mógł się pozbyć, nie naruszając zarazem istoty instytucji, jej prawdziwego skarbu. Co zatem pozostało?

Sam budynek – odbudowany przez pierwszych pracowników PIW, ze starym neonem i marmurowymi schodami pamiętającymi lepsze czasy (oraz z widoczną na jednym ze stopni rdzawą plamą krwi – powstańca? wehrmachtowca? – pamiętającą czasy gorsze). Biblioteka podręczna, która w dawnych, bezgooglowych czasach służyła pisarzom i redaktorom do rozwiewania najróżniejszych wątpliwości: 30 tysięcy tomów, z czego wiele cennych (XIX-wieczne encyklopedie, wydania bibliofilskie, roczniki ważnych czasopism), a tym cenniejszych jeszcze, że korzystały z nich największe tuzy powojennej polskiej literatury. Archiwum, w którym zebrano ponad 11 tysięcy „egzemplarzy żelaznych” wszystkich książek, wydanych przez PIW – być może ostatni tego rodzaju zbiór w Polsce, bo w okresie przemian po 1989 r. wiele oficyn beztrosko pozbywało się takich skarbów. Ogromny zbiór odbitek próbnych, tzw. szczotek, na których notowano korekty – fascynujący materiał dla kogoś, kto będzie chciał prześledzić przemiany niektórych kanonicznych dzieł, wydawanych tam w latach 60. czy 70.

Najcenniejszym jednak – i zdecydowanie niematerialnym – skarbem PIW są prawa. Kilkadziesiąt lat temu autor podpisywał z wydawcą umowy na czas nieokreślony, a nie, jak dziś, umowy licencyjne na parę lat czy dekadę. Ba, nie tylko autor, ale również tłumacz, grafik, redaktor. Sam rejestr posiadanych praw liczy 600 stron, wydrukowanych drobnym maczkiem. To ponad 8 tysięcy tytułów, w różnym stopniu należących do wydawnictwa: prawa do samego tekstu, do przekładu, opracowań, indeksów, ilustracji, okładek. Autorzy? Polscy i obcy, w tym największe sławy naszego i powszechnego panteonu literackiego. Ogromny majątek, który należy do pani, kruszącej rogalikiem na tę stroniczkę POLITYKI, i do pana, który właśnie, czytając te słowa, podrapał się po lewej brwi, i do mnie. Do nas wszystkich.

Biblioteki i archiwa można przekazać, budynku na Foksal 17 nikt nie zamierza wysadzać w powietrze, może służyć innym celom. To przetrwa. Natomiast prawa do książek wraz z likwidacją PIW – jeśli nie będzie on miał następcy prawnego – rozpłyną się w powietrzu, znikną bez śladu. Podobnie rzecz się miała niedawno z najstarszym polskim wydawnictwem Ossolineum, które zlikwidowano po niemalże dwóch stuleciach istnienia – tyle że Ministerstwo Kultury obiecało wykupić prawa do nazwy i znaku, a wraz z nim zasoby i prawa autorskie należące do oficyny.

Jak będzie z PIW? Ciągnie jeszcze część ze swoich słynnych serii, publikuje też – niewiele, skoro pracuje tam obecnie zaledwie osiem osób – książki z najróżniejszych dziedzin, na tradycyjnie już wysokim poziomie. Niewiele firm w tej branży dysponuje nazwą pasującą jak ulał do wydań narodowych (z okazji np. roku Norwida czy Herberta), do kanonicznych opracowań, do pomnikowych „Dzieł zebranych” – może to by była droga do ocalenia? Czy to możliwe, że w kraju, gdzie z okazji Euro 2012 w gardziele masowych imprez sportowych lały się szeroką strugą miliony złotych, zabraknie niewielkich, w skali ogólnej, pieniędzy, żeby uratować jedno z najpocześniejszych i najbardziej zasłużonych wydawnictw w naszej historii XX-wiecznej?

Czy stać nas na taką beztroskę i rozrzutność? Nie mówiąc już o tym, że fatalnie brzmiałaby notka encyklopedyczna: „Państwowy Instytut Wydawniczy – w latach 1946–2012 jedna z najważniejszych instytucji kultury polskiej, powstały dekretem Bieruta, w wolnej Polsce zlikwidowany”, prawda?

Jacek Dehnel – pisarz (ostatnio wydał powieść „Saturn”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego został Młodym Ambasadorem Polszczyzny.

Polityka 50.2012 (2887) z dnia 12.12.2012; Kultura; s. 95
Oryginalny tytuł tekstu: "Skarby narodowe"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Życie seksualne polskich księży. Michałowe z plebanii odchodzą, wchodzą tinderowe

Młodzi księża są bardziej aspołeczni, stałe związki to dla nich wyjście ze strefy komfortu. Szukają relacji na portalach społecznościowych. Przelotnych, bez zobowiązań – mówi Artur Nowak, autor reportaży „Plebania” i „Zakrystia”.

Joanna Podgórska
16.03.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną