Chodzą słuchy, że kiedy poecie pociąg obciął cztery palce, ofiarna żona szykowała swoje do podziału. Jako pisarka nie epatuje oddaniem. Próbuje metody wyrażania napięć pomiędzy „krajobrazem wewnętrznym”, najintymniejszymi sferami a rzeczywistością dziejową. Cechująca Oryszyn niezłomność dochodzi do głosu w latach 80., kiedy wycofuje się ze swoimi książkami do podziemia, z którego wychodzi dopiero dziś. Pomieszczona w tym tomie „Madam Frankensztajn” to zjawiskowa, surowa proza ujawniająca kontrast plastycznego dziewczęcego umysłu z nędzą stalinowskiej Polski. Autorka pisze o beznadziei w sposób emocjonujący, zaskakując czarnym humorem, a nic tu nie jest obliczone na efekt. Podobnie wygląda sytuacja w „Ocaleniu Atlantydy”.
Autorka opisuje sceny rodzajowe z podziemia dosłownego, czyli ze schronu, dalej powojenne formuły zakonspirowania w życiu ciułanym, docierając do podziemia opozycyjnego. I wciąż w ukryciu, ciągła ziemianka! Wynalazkiem autorskim jest czuła odmiana ironii. Dystans odsłania dziewicze stany, na których zasadza się czystej próby niesamowitość. Przesiedleni Słowianie tracą ojcowiznę, żeby odpowiedni kawałek odebrać przesiedlonym Germanom, a u wszystkich ta sama babcia. Mamy tu dziecięce halucynacje po opium podczas bombardowania, koncepcję komunizmu jako odwrotności solipsyzmu (znikasz, kiedy cię widać). Tę książkę należałoby długo kontemplować – autorka poświęciła jej połowę życia.
Zyta Oryszyn, Ocalenie Atlantydy, Świat Książki, Warszawa 2012, s. 272