Zacznę od dzieła: nieco wyblakłe, spękane, wisi w wielkich, pustych salach rzymskiego Palazzo Corsini, mierzy 137 na 179 cm i mało kto się przy nim zatrzymuje.
Teraz aktorzy tej historii. Wszyscy związani z Dreznem, wszyscy kolejno przyjechali do Rzymu. Pierwszy, w 1751 r., był Anton Mengs, który przez jakiś czas podróżował między oboma miastami, zdobywając sławę malarza, aż przyjął katolicyzm i został kierownikiem watykańskiej szkoły malarstwa. Tam po roku jego uczniem i domownikiem został Casanova, który wcześniej również mieszkał i studiował w Dreźnie. Ostatni, w 1755 r., pojawił się na rzymskiej scenie Johann Winckelmann: historyk sztuki antycznej, esteta, który po latach bycia prywatnym nauczycielem i bibliotekarzem zapragnął pojechać na południe i poznać dzieła klasyczne in situ. Nie bez znaczenia mógł być fakt, że cała Italia była podówczas uważana za raj dla „sodomitów”, a Winckelmann był jednym z pierwszych z długiego szeregu niemieckich homoseksualistów (von Gloeden, Plüschow), którzy szukali tam miłości zwanej grecką.
Wszyscy trzej pochodzili z nizin: Winckelmann był synem szewca, rodzice Casanovy żyli z teatru (w czasach, kiedy „aktorka” była synonimem „ladacznicy”), a stary Mengs, Ismael, był wprawdzie malarzem (oczko wyżej niż aktorzy), ale za to Żydem, co też czyniło jego pozycję wątpliwą. Wszyscy też dzięki swoim talentom i wiedzy obracali się w najwyższych kręgach.
Winckelmann z miejsca wybrał się z listami polecającymi do Mengsa i wkrótce, rozpoznawszy w nim miłośnika antyku i Rafaela, zaliczył go w poczet najbliższych przyjaciół, dedykował mu traktaty oraz nazywał „największym malarzem naszych czasów, a może i wszech czasów”, a nawet „feniksem, powstałym z popiołów pierwszego Rafaela”.