Nie ma co się oszukiwać – przytłaczająca większość właśnie nagrywanych płyt, w tej chwili pisanych książek, teraz granych filmów najpewniej nie wpisze się na stałe do kanonu współczesności, bez względu na to, jak bardzo ten kanon jest gościnny i dyskusyjny. Ową błyskotliwą refleksję powziąłem, stając przed przytłaczającym zadaniem pakowania maneli w związku z przeprowadzką. 40 kartonów po różnego autoramentu używkach przykładnie wypełniłem książkami, gazetami, prasą literacką. Przeprowadzamy wszak siebie z całym balastem archiwum, w czym pragniemy widzieć kontynuację raz obranego kursu. W moim przypadku to wyprawa Argonauty po „złote runo nicości”, jak pisał Zbigniew Herbert, którego pokaźny wybór wierszy stanowi jeden z owych ciężarów nie do końca lubianych, ale przeczytanych tytułów zalegających w pudłach.
Niektóre pozycje wyrzucam, inne przekazuję znajomym jako wędrujące dalej. Liczę, że jeszcze w życiu będę kupował nowych autorów i nowe autorki. Do wielu już nie wrócę nigdy. Tylko tego spodziewam się po przyszłości. Im dalej w las, tym bardziej archiwum okazuje się intensywnie żywe. Lata 90. na przykład. Prasa literacka z tamtego okresu zadziwia temperaturą sporów, aktywnością polemiczną, pasją rozpoznawania i interpretowania tekstów ówczesnych debiutantów, takich jak Andrzej Stasiuk, Andrzej Sosnowski czy Maciej Melecki. Zostawiam na wieczną pamiątkę w pudle podpisanym: „młodość”. W pudle zatytułowanym „archeologia” lądują płyty. Wniosek jest prosty. W latach 80. tylko słuchałem. Przez dekadę, zagrożony wtórnym analfabetyzmem, w ramach prewencji przeczytałem od dechy do dechy jedną książkę – „Czarne stopy” Seweryny Szmaglewskiej.