Wciąż rozważam, na głos i po cichu, dlaczego zaczął wyciekać z silnika mojego czarnego Volvo. Może to nic takiego? A może znak, że czas już pożegnać ukochany samochód? Na zmianę pocieszam się i pogrążam w drodze do warsztatu.
Rozrząd silnika? Miska olejowa? Pompa paliwa? Szukam winnego, powtarzając w głowie słowa, które kiedyś usłyszałem od mechanika. Na razie to tylko podejrzani. Brzmią dla mnie obco, jak obce słowa, dla których nie znam polskich odpowiedników.
– Może boleć – mówi szef warsztatu.
Na wszelki wypadek o nic więcej nie pytam. Boję się też, że coś pokręcę. Powiem przez pomyłkę pompa silnikowa albo rozrząd miski. I znowu wyda się, że jestem ignorantem. Parę razy naprawdę próbowałem dopytywać się i dyskutować na temat silnika, skrzyni biegów czy tarcz hamulcowych. Ale zawsze kończyło się to tak samo.
Za pierwszym razem szef grzecznie wysłuchał wszystkiego, co miałem do powiedzenia, i dopiero po chwili milczenia zapytał: – A widział pan coś ostatnio w kinie?
Za drugim razem nie był już tak cierpliwy. Nawet nie udawał zainteresowania. Od razu przerwał mi, kiedy tylko zacząłem mówić o samochodach. – Był pan może na czymś dobrym w teatrze? – spytał.
I sam opowiedział o aktorce, która w podziękowaniu za holowanie samochodu załatwiła mu bilety w drugim rzędzie na premierę „Madame Butterfly”. Pięknie grała główną rolę. I aż do sceny samobójstwa co jakiś czas zerkała do drugiego rzędu.
Zrozumiałem, że nie jestem dla niego partnerem do rozmów o motoryzacji. Dlatego musiałem zmienić strategię.