Berlin zaprasza wszystkich, Berlin płaci chętnie, Berlin ma za dużo energii, wręcz cierpi na kulturalne ADHD i nigdy nie ma dość. Nadpobudliwość Niemców, jeśli idzie o wydawanie książek Polaków i zapraszanie ich do Berlina, jest wielka i tajemnicza, tym bardziej że właściwie wszystko to są książki martwe już w dniu premiery i poza recenzentami nikt ich nie czyta. Ale co z tego, że „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” jest nie tylko nie do przetłumaczenia, ale i przez germańskie gardło nie do wypowiedzenia, a co tam, bierzemy, tłumaczymy, wydajemy!
Na szczęście, wszystkie kosze na śmieci zaopatrzone są w przegrodę z napisem „papier”, więc zawsze można zutylizować i przerobić na perfumowany papier toaletowy. Co z tego, że pisarza czy pisarki nikt nawet w ich własnym mieście nie kojarzy, co tam, dlaczego by nie przełożyć, nie konferować rok przez Skype’a w sprawie najdrobniejszych niuansów znaczeniowych poszczególnych słów, czemu nie zrobić „wieczorku polskiego” w Instytucie, nie podać „pirogi und barcz”, nie puścić „Szopeł”?
Jeżdżę tam więc średnio dziesięć razy w roku, od 13 lat, nietrudno obliczyć, że EuroCity na Banhof Ost opuszczałem już około 130 razy. Aż dziwne, że zbuntowałem się dopiero teraz. Choćby nie wiem jak niepoprawnie politycznie i nieunijnie to zabrzmiało, nienawidzę (tak! Nienawidzę!) Niemców, Berlina i Banhof Ost! Na żadne wieczorki autorskie do Niemiec nie jeżdżę. Nie wysiadam z EuroCity, nie daję się posiąść wielkomiejskim zapachom, nie staję zagubiony wśród Murzynów, Arabów i Azjatów, nie szukam znaczka symbolizującego Ubahn ani nie uśmiecham się sztucznie do niemieckiej organizatorki, która przyszła po mnie na Banhof Ost.