Pamiętam chemiczny zapach kibla w transsyberianie i trupio zieloną farbę, którą cały jest pokryty, łącznie z taflą okna.
Pamiętam rozgrzany beton na peronie, gdzieś na Białorusi, nie pamiętam gdzie, ale pamiętam ten gorący beton, stertę plecaków, buty, goreteksy i polary i czekanie, czekanie, czekanie, popijane baltiką. Milicjant podejrzliwie badający nasze paszporty: spojrzenie w paszport, spojrzenie w moją gębę 23-letnią, spojrzenie w paszport i znowu w gębę, w paszport, w gębę, da, ładno, pajechali. Tyle mam właśnie lat, 23, ale nieskończone, 22 i pół. Mam dziewczynę. Żony nie mam. Mam za to 500 dolarów na półtora miesiąca, wspólnie z tą moją dziewczyną, która w szortach siedzi na betonie obok, oparta o wielki plecak, i coś rysuje w notatniku. Uda ma opalone. Ja mam strzechę kudłów w kolorze mokrego siana, nadwagę, łeb pełen Chateaubrianda i Tocqueville’a, czytam „Dar Humboldta” Bellowa, a teraz mam wrażenie, jakbym wtedy właśnie powoli i w bólach przychodził na świat, jakbym się rodził wtedy.
Potem Moskwa i wielkie oburzenie, bo się okazuje, że kolega przemycił jakieś skręty, oburzenie nie dlatego, że nie lubimy skrętów, ale dlatego, że oczyma duszy widzimy już, jak nas wszystkich za jego śmieszne papieroski w kajdanach na Sybir na wieczne zatracenie wiodą, ale potem na 13 piętrze moskiewskiego akademika palimy te skręty na balkonie, popijamy baltiką i patrzymy, i z jednej strony jest miasto po horyzont, a z drugiej strony jest las po horyzont, jak ocean ciemnozielonych brokułów, i już się nie oburzamy więcej, bo niczego podobnego w życiu wcześniej nie widzieliśmy, tylko stoimy i patrzymy, i nic nie rozumiemy, a we mnie coś się odkłada od tego patrzenia na las i na miasto, jakaś mądrość nierozpoznana i nieuświadomiona.