Szliśmy brukselską dzielnicą Marolles na festyn z okazji koronacji nowej pary królewskiej, księcia Filipa i księżnej Matyldy – od tego popołudnia króla i królowej Belgii. Długie, drewniane stoły, przy nich ławy, do jedzenia tutejszy przysmak – małże z frytkami i świetne belgijskie piwo. Na tym samym placu dzień wcześniej dwie pary królewskie kiwały się w rytm muzyki na koncercie, który zgromadził wielu brukselczyków. Nie widziałam nigdy, żeby obok siebie tańczyło tyle generacji i nacji: siwe gołąbki pamiętające co najmniej dwóch królów i czasy, gdy Belgia miała kolonie w postaci Konga, zamożni przedstawiciele klasy średniej i takiegoż wieku (perły na szyjach pań „50 plus”), 30- i 40-latki, trzon tutejszej siły roboczej, choć niekoniecznie klasy robotniczej, między nimi studenci i gromady nastolatków wszelkich kolorów skóry, porozumiewający się w kilkunastu językach, zjednoczeni piosenkami, które zna każdy Belg.
O bardzo tu popularnej Matyldzie mówi się z dumą, że to wreszcie pierwsza królowa, która jest Belgijką. Jej poprzedniczka, niezwykłej urody królowa Paola, jest Włoszką, a Fabiola, żona króla Baudouina, ma korzenie hiszpańskie. Matylda o wesołej słowiańskiej twarzy pojawiła się na królewskim dworze 14 lat temu jako „żona opatrznościowa”. Dobiegający wówczas czterdziestki książę Filip żył pełnią życia, a nie był to żywot świętego – a to prasa wytropiła go w barze gejowskim, a to puściła pogłoskę, że mieszka z mężczyzną – spekulacjom nie było końca. Jak to zawsze bywało na dworach rozsadzanych od środka przez skandale – nie ma takich, gdzie się nie gotuje – świeża krew, coś w rodzaju dawniejszej dziewicy, miała uspokoić poddanych.