Marek Krajewski, W otchłani mroku, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, s. 319
Nowy kryminał Marka Krajewskiego o tytule, który brzmi niczym wyimek z kiepskiego młodopolskiego wiersza, jest kolejną częścią cyklu o przypadkach komisarza Popielskiego, choć odmienną od poprzednich. Pisarz przeniósł akcję ze Lwowa do powojennego, zniszczonego Wrocławia, gdzie były już policjant trafia wraz ze swoją ukochaną kuzynką po licznych wojennych perypetiach. Dostaje zlecenie wytropienia ubeckiego szpicla, który inwigiluje środowisko ludzi związanych z nielegalnie działającą szkołą. Przy okazji dowiaduje się o serii brutalnych gwałtów na nastolatkach. Jedna z nich umiera. Szybko okazuje się, że gwałcicielami są dezerterzy z radzieckiej armii. Popielski próbuje ich dopaść, a jednocześnie zdemaskować tych, którzy ich chronią. Jak łatwo się domyślić, nie będzie to łatwe.
Intryga kryminalna w powieści jest dość wątła, a do tego zbudowana z elementów doskonale już znanych z prozy autora „Głowy Minotaura” (przestępstwa na tle seksualnym). Akcja toczy się niespiesznie, spowalniana przez gęsto wplecione w tekst rozważania filozoficzne na temat dobra i zła, cierpienia czy Boga. Wielbicielom „twardych” opowieści może nie przypaść to do gustu. Jednak w rozsnuwanej przez Krajewskiego opowieści można znaleźć innego rodzaju smaczki. Wart uwagi jest rzetelnie podany opis Wrocławia z 1946 r., miasta ruin pełnego ludzi pokaleczonych – dosłownie i w przenośni – przez wojnę, próbujących odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nieźle prezentują się niektórzy bohaterowie drugiego planu, na przykład zmagający się z traumami kapitan Armii Czerwonej Czernikow, z którym Popielski, mimo niechęci do Rosjan, będzie zmuszony zawrzeć sojusz. Koniec końców, „W otchłani mroku” bez wątpienia nie jest najlepszą z powieści Krajewskiego, ale można ją przeczytać bez większego stresu.