To się zwykle dzieje tak: człowiek położy „na chwilę” książkę gdzieś, powiedzmy, na górnej półce. Grzbiet będzie wystawał niebezpiecznie i chwiał się, zaprzeczając prawom fizyki. W końcu spadnie. Fiknie na podłogę, obije się o psa lub zleci z impetem wprost na głowę, bo się akurat przechodziło. Nagły atak literacki, fizyczny i bolesny kontakt ze słowem pisanym. Raz mi na nogę upadła Nałkowska, z której wyleciały fiszki (kto zaznacza fragmenty i bazgrze po marginesach, ten wie, co to znaczy pogubić kartki ze środka!). Innym razem napadł na mnie Vonnegut, inicjując desperacki sus na podłodze. A ostatnio sama Susan Sontag. Wielka, potężna, cała z ciężkości intelektualnej. Myślę o niej często, nadal noszę w sobie jej zdania, ale żeby tak zrzucać się na kogoś – aż tak to się nie znamy!
Żeby było ciekawie, napadła na mnie nie w formie niedawno wydanych dzienników czy jakichś klasycznych dzieł w stylu „AIDS jako metafora”. Sontag objawiła się wizualnie, przedśmiertnie. W wersji zaproponowanej przez Annie Leibovitz. A więc krótkie, białe włosy, czarny sweter. Intelektualistka paryska, cała w myślach, z delikatnym uśmiechem zapraszającym nas do świata przypisów i odniesień.
Co dla mnie ważne: bez swojej charakterystycznej grzywki. Siwych kosmyków wirujących na tle czarnych włosów. Już się ten kolor grzywki rozlał na resztę włosów, już je zabarwił na srebrno. Wyrywa się na cały kadr, porywa wzrok i każe błądzić po każdym włosie z osobna. Głowa człowieka jak Wszechświat odbijający się w naszych myślach, uzurpacja boskiej władzy. Podoba mi się taka myśl, że Sontag w chwilach największego uniesienia przy pisaniu stawała się naszą stwórczynią poprzez precyzyjne zszywanie poszczególnych elementów świata. Nie musiała na nie patrzeć, przyglądać się im. To jak na tym zdjęciu z albumu: ona miała zwyczajnie instynkt i precyzję, która pozwalała jej nie odrywać się od tworzenia, tylko w locie łapać poszczególne zjawiska i zestawiać je w sposób, którego nikt wcześniej nie próbował. A teraz patrzy gdzieś w dal, zamyślona.
Wygląda jak kuratorka współczesnej galerii, ale coś mi się tu nie zgadza. Jest nie tyle poważna, ile raczej nieobecna. Piękna jest, jej ciemne oczy wcale nie muszą na nas patrzeć, bo to my mamy patrzeć na nią. Patrzeć i czytać. Słuchać. Jak zwykle wie więcej niż my, trochę się tym nawet denerwuję, bo sama bym chciała być panią mądralińską znającą wszystkie sekrety.
W przypadku Sontag wiedza to jednak czasem jarzmo. Za dużo tego wszystkiego, człowieka dopada zmęczenie. We wczesnych pamiętnikach co chwilę pojawia się motyw listy książek do przeczytania. Filmów do zobaczenia. Takich, w sumie, intelektualnych obowiązków. Lista spraw do pomyślenia, lista niekończącej się dawki paliwa do myślenia. I do końca życia Sontag brnęła w nowości, zaległości, kolejne tematy.
Męczyła się z tym, szczególnie pod koniec, w czasie nowotworowej choroby. Jej syn, David Rieff, pisał w książce „W morzu śmierci. Wspomnienie syna”, że czasem wyobrażał sobie, że „matka mówi o czymś, co właśnie widziała albo zamierza obejrzeć, co czytała lub chce przeczytać, o podróży, którą planuje, i nagle, po kilku sekundach odchodzi”.
Tak to jest z tymi filozofami, eseistami. Przywalają nas mądrymi słowami, coś tam bulgoczą czternastozgłoskowcem, a my stoimy z głupią miną i nic. Nie da się tego, panie, zrozumieć. A tu nagle staje przed nami kobieta i niecierpliwie łapie nas za rękę: „tu, patrz się, wytłumaczę”. I pisze o fotografii, o chorobie i jej symbolicznym znaczeniu w naszym społeczeństwie. Zadaje takie pytania, że aż się zapowietrzamy ze zdumienia. Niby proste: „fotografia nie jest opinią. A może jest?”. Od razu przed oczami stają nam setki, tysiące zdjęć. Od tych prasowych po nasze prywatne, robione coraz bardziej kompulsywnie. Na ile Sontag udało się wyprzedzić cyfrową epokę komórkowej rejestracji życia! Wszystko się zgadza, wiedziała to wcześniej i spokojnie wyjaśniała.
Album „Women” – ten, który na mnie spadł i kazał się obejrzeć – składa się z portretów tak bardzo różnych kobiet. W tym wielu szczególnie dla mnie ważnych: wokalistki i poetki Patti Smith, królowej downhillu Missy Giove czy artystki Louise Bourgeois. Ich twarze wmieszane są w setki innych postaci, a jednak trudno je zapomnieć. Wiadomo: wyrazista osobowość to nie tylko wnętrze. Nieoczywistość zawsze przebije i odciśnie piętno na wyglądzie. A to się za bardzo świecą oczy, a to rysy twarzy biegną nie tam, gdzie powinny. Nos, podbródek, postawa. Jedni na tysiąc, jedni na miliony. Annie Leibovitz potrafi zebrać je w książce i stworzyć petardę kobiecej siły. Od pierwszej do ostatniej strony. Na ostatniej właśnie ta Sontag, jej twarz nie pozwala oderwać się od siebie, nie pozwala zamknąć albumu i wrócić do przyziemnej krzątaniny.
Przypominam sobie zaraz pracę Paige Gratland przedstawiającą torebkę z siwym pasmem włosów, które można sobie przyczepić do grzywki i być jak sławna filozofka. To dopiero gadżet dla fanek. „The Sontag: Feminist Hair Wear” zrobione są z prawdziwych włosów, a na rynku pojawiło się tylko 100 sztuk tego dzieła. Grzywka do kupienia, szkoda, że mądrych oczu nie można sobie kupić w formie szkieł kontaktowych. Jak toby człowiek błyszczał na spotkaniach.
Sylwia Chutnik – autorka powieści (m.in. „Kieszonkowego atlasu kobiet” – Paszport POLITYKI 2008, nominacja do Nike). Szefowa Fundacji MaMa, felietonistka i przewodniczka miejska po Warszawie. Laureatka Społecznego Nobla Ashoki.