Uściślenie: poszedłem do zerówki jesienią, dowiedziałem się zaś zimą, że króliki bardzo przybierają na wadze po śmierci. Dziadek je hodował, głównie na pasztety i pieczenie. Króliki to były milutkie, puchate zwierzątka do dotykania i zabawy, nieciężkie, niezbyt mądre, akurat takie jak ja wtedy, w sam raz, żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Na marginesie: w odróżnieniu od drobiu, nigdy nie widziałem śmierci królika; widziałem, podobnie jak wszystkie wiejskie dzieci, biegającego koguta bez głowy, sikającego krwią; rosół brzydzi mnie do dziś; kompletnie nie rozumiem, dlaczego jest raczej okropnie żółty niż buraczkowoczerwony. Królicze pasztety i pieczenie jadłem bez żadnych wyrzutów sumienia. Ba! Wtedy nawet nie wiedziałem, że można cierpieć, bo się je. I że sumienie to jest taka instalacja, którą posiada większość ludzi. Ani że ta instalacja czasem iskrzy i piecze. Czasem nie pozwala spać albo przemienia sny w wilgotne koszmary, z których trudno się wydostać, wszystko przesiąkł pot i śliskość, ręce nie znajdują oparcia, ześlizgują się z najbliższego punktu oparcia w mokre nic. I nawet pastylka nie pomaga, a w przełyku jak w sedesie stoi woda.
Zimą, gdy już chodziłem do zerówki, okazało się, że króliki nie służą jedynie do bawienia i jedzenia, lecz także do ochrony przed. Króliki generalnie chroniły przed światem, z naciskiem na świat zewnętrzny. Innymi słowy, chroniły przed niektórymi porami roku z preferencją na zimę.
Najpierw leżało nieruchomo i niewinnie na wersalce (wersalka to taki wynalazek z PRL, służący niewygodnym próbom zaśnięcia; rano człowiek czuje się złamany jak kolumna tekstu).