Pamiętam z dzieciństwa dowcip przeczytany w jednej z książeczek z przedwojennymi szmoncesami: Mały Moryc wychowuje się w inteligenckiej, zasymilowanej rodzinie; rodzice nie są zbyt religijni, więc choć obchodzą święta żydowskie, postanowili co roku ubierać choinkę, żeby nie odmawiać Morycowi radości z bożonarodzeniowych prezentów. W któreś święta chłopiec, wpatrzony roziskrzonymi oczami w drzewko, pyta rodziców: Mamo, tato, czy goje też mają choinkę?
Nie wiem, czy przed wojną ten dowcip kogoś bawił. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nigdy nie był to dowcip, raczej scenka z prawdziwego życia, która, opowiadana znajomym, w końcu oderwała się od tej konkretnej rodziny, tego konkretnego chłopca i tej konkretnej choinki. Nie o rozśmieszanie chyba w nim chodzi – wydaje się raczej dobrym komentarzem do świętowania w czasach laicyzacji i globalnego uwspólniania świąt wszelakich.
Lament na odchodzenie od prawdziwego znaczenia świąt jest obowiązkowym punktem w medialnym kalendarzu, jak doniesienia o cenach zniczy przed Zaduszkami, zeszytów – przed rozpoczęciem roku szkolnego, a jaj – przed Wielkanocą, jak frazy o amatorach białego szaleństwa oraz zimie zaskakującej drogowców przy pierwszym śniegu. W lamencie tym jednoczą się właściwie wszyscy, od prawa do lewa i z powrotem: pada tradycja, znika zaduma, zostaje komercha i radość z prezentów. Wraz z importem towarów i reklam cały świat zalewają chińskie gadżety wygrywające amerykańskie kolędy, nasze Boże Narodzenie coraz mniej się różni od niemieckiego Weihnacht i japońskiego Kurisumasu. Nikt już nie pamięta, jak drzewiej w Polsce bywało, odrażający Santa Claus z reklamy coca-coli zabrał nam biskupa z mitrą! Ach i och!
W tradycji chrześcijańskiej powinniśmy świętować wcielenie Boga w jedną z trzech jego Osób, w małego żydowskiego chłopczyka, urodzonego w Betlejem, nie bardzo podłym mieście – ale kto w Polsce, kraju katolickim, poza garstką głęboko religijnych osób, faktycznie odczuwa narodziny Jezusa jako główną treść świąt?