1.
Najczęściej przychodzimy tam we trójkę: ja i moi synkowie. Na dworze wieje i pada, więc spacery po parku odpadają. W mieszkaniu chłopaki tak już się nudzą, że zaczynają zrzucać wszystko, nawet to, co – wydawałoby się – nie jest na wyciągnięcie ich rączek. Na zmianę podnoszę z podłogi pilota od wieży i od telewizora, składam piętrzący się stosik starych gazet (do przeczytania, kiedy wreszcie będziemy mieli na to czas), wkładam płyty CD z powrotem do pudełek i odkładam książki na półkę. Nie mówiąc o składaniu zabawek, zbijających się w jedną kolorową masę, którą próbuję segregować przynajmniej na klocki drewniane, plastikowe i puzzle.
Sprzątam, powtarzając słowa, które, patrząc na efekt, jaki wywierają na moje dzieci, chyba już dawno przestały cokolwiek znaczyć. – Nie wolno – mówię, ścierając z podłogi sok malinowy. – Nie wolno rozlewać.
To pierwszy poważny sygnał, że czas już wyjść z domu. Jeśli się go zlekceważy, dalszy ciąg jest łatwy do przewidzenia. Niby niechcący, mijając się w korytarzu, jeden z chłopców uderza drugiego ręką w tył głowy. Dochodzi do szarpania, przepychania, szczypania się po twarzach, gryzienia do krwi i oczywiście płaczu. – Nie wolno się bić – powtarzam po raz setny zdanie, które widocznie też straciło już sens. – Trzeba rozmawiać.
Wydaje mi się nawet, że spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a potem jakby unieśli na chwilę oczy w górę. Tak, rozumiem, o co wam chodzi. Przecież jeszcze prawie nie potrafimy mówić, więc jak mielibyśmy ze sobą rozmawiać? Wtedy przypominam sobie, że ciągle się pisze o rodzicach, którzy mają zbyt wygórowane ambicje i oczekiwania wobec własnych dzieci. – Nie wolno się bić – mówię jednak sto pierwszy raz i staram się ich rozdzielić.