Na Majdan kijowski pojechali najodważniejsi z odważnych, na ten indyjski – grupa wygodnickich pisarzy i wydawców, którzy jeśli się narażali, to tylko na niedyspozycje żołądkowe.
Na majdanie indyjskim nie było kopcących opon ani spalonych budynków, choć żadna to idylla: przez 40 lat targowe budynki zdążyły się nieco posypać. Jedne wyglądają jak dekoracje do „Pana Kleksa w kosmosie”, inne – jak produkty architektury lat 90. na polskiej prowincji: im więcej okładzin, tym lepiej. A każda okładzina obłazi na swój własny sposób. Tu i tam wiszą smętne banery jakichś minionych uroczystości; przez gałęzie drzewa widać swojski, acz ostrzegawczy, napis: „Krishna Udupi” – brzmi jak proroctwo hinduskich mędrców, ale to tylko reklama restauracji. Przed pawilonem poświęconym stanowi Uttar Pradesh – Taj Mahal z malowanej płyty pilśniowej, przed innym – przewrócony na bok gigantyczny wróbel ze styropianu. Codziennie chodzimy pomiędzy tymi cudami na rozmaite literackie imprezy.
Jednym z punktów programu jest spotkanie pisarzy polskich z indyjskimi „w miłej, kameralnej atmosferze”; kiedy docieramy na miejsce, okazuje się jednak, że nic nie może się wydarzyć bez starannego ceremoniału. Scena, na scenie białe skórzane kanapy, na których zasiadamy z M. we dwoje (trzecia pisarka w tym czasie przeżywa żołądkowe katusze w hotelowym pokoju) niczym urzędnicy albo szkolne wizytatorki; naprzeciwko cztery rzędy krzeseł, gdzie naszych gospodarzy usadzono w roli trochę petentów, trochę pierwszaków. Czujemy się tym durniej, że gospodarze są od nas w większości dwukrotnie starsi: sami zasłużeni autorzy, wydawcy, dziennikarze.