W kolejnych świetnych tomach, a szczególnie w „Imieniu i znamieniu”, Tkaczyszyn-Dycki wprowadzał nas w historię swojej rodziny, opowiadał o chorej na schizofrenię matce, napiętnowanej jako „banderówka”, o ojcu, o upokorzeniu i śmierci. W najnowszym tomie robi wymyk, stara się wyprowadzić swoją poezję z kręgu motywów, które dobrze znamy. Najpierw jednak opowiada o deportacji matki na sowiecką Ukrainę i o jej ucieczce z transportu w 1947 r. To matka jest tytułową kochanką Norwida: „(z polszczyzną Norwida i z samym Norwidem) wstępowała w mury/szpitala by do kogoś raz jeden należeć”. W ten sposób Dycki buduje swoją poetycką genealogię – on jest też z Norwida. Wymknął się językowi ukraińskiemu, chachłackiemu, przeszedł na stronę polszczyzny, zamieszkał w wierszach innych poetów. W tym tomie przywołuje choćby Zuzannę Ginczankę. Oczywiście ten wymyk jest nie do końca możliwy – wiersze rodzą się z pamięci, z „krwawych szmat” matki, jednak coraz trudniej czerpać z tego źródła. Dycki stosuje więc rozmaite strategie ucieczek, mnoży pseudonimy, jest Bełskim, Polańskim i krową. Jest świadom wszystkich pułapek, konwencji i z tej świadomości czyni swój atut. Jest poetą, który zamienia poezję w „rozróbę” („poezja musi być rozróbą”) i który, co rzadkie, potrafi przekraczać swój własny język.
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Kochanka Norwida, Biuro Literackie, Wrocław 2014, s. 68