Fragmenty najnowszej książki Joanny Bator mogłyby się ukazywać w odcinkach w piśmie kobiecym jako relacja z egzotycznej podróży na Sri Lankę (są i zdjęcia) i nie dziwiłyby w tym miejscu. Może trochę za dużo byłoby trudnych nazwisk (Lacan czy Barthes), ale już język przypomina afektowaną prozę: „wycisnę z miąższu rzeczywistości samą esencję prawdy i doprawię ją zapachem cynamonu”. Trudno określić zresztą, czym jest „Wyspa Łza”. Miała być literackim reportażem, ale nie jest, bo o miejscach, w których przebywa Bator, niewiele się dowiadujemy, o ludziach jeszcze mniej, najwięcej zaś o samej Bator. Bo tak naprawdę chodzi jej o „przygodę z samą sobą” w egzotycznych okolicznościach. I zgodnie z konwencją kolorowej prasy, wszystkie jej zmysłowe odczucia są niesłychane, a przeżycia nadzwyczajne. Nawet biegunka musi być znacząca, skoro się jej przytrafia.
Joanna Bator, Wyspa Łza, Znak, Kraków 2015, s. 304