Nie mam wrodzonego talentu do tworzenia opowiadań” – pisze Zadie Smith w posłowiu. Pewniej się czuje w dłuższych formach, czyli w powieściach, bo jako pisarka jest – jak twierdzi – „rozwlekła i gadatliwa”. Przede wszystkim jest pisarką świetną, autoironiczną, stawia sobie trudne wyzwania. I rzeczywiście te trzy opowiadania napisane dla „New Yorkera” i magazynu „Granta” są misternymi miniaturami. Opowiadania zupełnie inaczej traktuje się w Ameryce i Wielkiej Brytanii – w Stanach są cenione i dobrze opłacane, ale stają się towarem masowym na kursach twórczego pisania. Zadie Smith, która i w życiu, i w twórczości łączy kontynenty, chce pisać opowiadania, które będą miały i rozmach amerykański, i precyzję klasycznej brytyjskiej literatury. I te krążące wokół utraty teksty są właśnie takie, choć „Martho, Martho” mógłby być też początkiem powieści. Martha, antypatyczna 20-latka, chce wynająć dom i w trakcie zwiedzania kolejnych miejsc dociera do niej, że nie potrzebuje dużego mieszkania, bo nikt nie przyjedzie. Wielkie domy łączą te wszystkie opowiadania, kojarzą się z tym, czego bohaterom brakuje.
Najbardziej poruszające jest drugie opowiadanie, „Hanwell w piekle”, o kucharzu daltoniście, który czeka na swoje córki. Razem z narratorem spędzają jedną noc, pijąc i malując pokój dla córek. To wyraz smutku życia po utracie i złudnej nadziei. Ostatnie opowiadanie o czarnoskórej służącej daje z kolei rodzaj otwarcia, utrata nie jest ostateczna, pojawia się coś nowego. Bardzo przyjemnie jest dostrzegać przy uważnej lekturze, jak te postaci i opowiadania są dobrze skonstruowane. Pozostaje żal, że są tylko trzy. Tym bardziej że w „New Yorkerze” właśnie pojawiło się następne.
Zadie Smith, Lost and Found. Opowiadania, przeł. Michał Kłobukowski, Znak, Kraków 2015, s. 160