Chociaż Skandynawowie bombardują nas swoimi opowieściami o zbrodni, nie powinniśmy zapominać, że to Amerykanie wymyślili czarny kryminał. Nie uczynił tego wprawdzie osobiście James Ellroy, nie on też stworzył mroczny wizerunek Los Angeles, ale w ostatnich dekadach nie było chyba bardziej wpływowego – a zarazem niepowtarzalnego – twórcy prozy kryminalnej.
Ellroy ma naturalnie swoje własne zasługi: w jego niebywale złożonych fabułach, brawurowo łączących fakty i fikcję, a osadzonych w złotych latach powojennej prosperity, dokonuje się konsekwentna dekonstrukcja amerykańskich mitów. Nie musimy się martwić, że pozytywny bohater zginie w ostatniej scenie, bo ta wersja historii nie przewiduje pozytywnych bohaterów. Wszyscy są umoczeni – chciwi, skorumpowani, grzeszni albo po prostu stuknięci.
Nie inaczej sprawy się mają w wypadku „Perfidii”, w której Ellroy powraca do postaci znanych ze słynnego „Kwartetu Los Angeles”, a która otwiera nowy czterotomowy cykl powieściowy, obejmujący czasy drugiej wojny światowej. Jest grudzień 1941 r. – Japończycy rozbijają w pył amerykańską flotę na Hawajach, a w Mieście Aniołów wybucha panika. Lęk budzi rasistowskie demony: podejrzani są wszyscy Azjaci, stanowiący liczną diasporę na Zachodnim Wybrzeżu. W tym zamieszaniu departament policji prowadzi niewygodne śledztwo – ktoś wymordował całą rodzinę japońskich farmerów, upozorowując zbrodnię na rytualne samobójstwo. Ta sprawa staje się prywatną obsesją pewnego technika kryminalistycznego, z pochodzenia Japończyka.
Krótkie zdania tłuste od treści. Znakomite dialogi, ostre puenty. Blisko 900 stron o tym, jak zarządzać strachem, robić krociowe interesy kosztem ofiar, bezkarnie odbierać życie i pogrążać się w odmętach szaleństwa. A na deser eugenika, nienawiść, spekulacja ziemią oraz gwiazda Hollywood w łóżku z policjantem, byłym cynglem IRA. Czyli Ellroy w znakomitej formie.
James Ellroy, Perfidia, przeł. Zbigniew Kościuk, Sonia Draga, Katowice 2015, s. 880