Kto by się spodziewał, że polską literaturę będzie drążył bernhardowski robak – tymczasem po „Samotności” Klimko-Dobrzanieckiego dostajemy pastisz Bernharda pióra Jacka Dehnela. Nie ma akapitów, jedno zdanie zajmuje pół strony, i leje się z nich jad na mieszczańską głupotę. Krivoklat, którego monolog dostajemy, podejmuje walkę ze strumieniem idiotyzmów, które wypowiada się i pisze na temat sztuki. Ma dość zdań o „powabie jedwabistej miękkości walorów”, ma dość szemrzących audioprzewodników w muzeach, dość konsumowania sztuki jak tortu Sachera, ma dość samych „miłośników” sztuki. Staje więc do walki z butelką kwasu i oblewa nim wybrane dzieła sztuki, a pomiędzy tymi ekscesami spędza czas w zakładzie psychiatrycznym. I ma poczucie, że jest to walka z wiatrakami, bo ludzie nie odczytują właściwie jego gestu: albo widzą rodzinne obciążenia, albo przeliczają dzieło na pieniądze. Krivoklat nie jest jednak tak naprawdę bohaterem bernhardowskim, Dehnel stworzył swoją własną postać, by w zgrabnej i zjadliwej opowieści zadać kilka pytań o to, co się dzieje ze sztuką dzisiaj. Napisał o trawieniu i konsumpcji sztuki, która większości ludzi wcale nie obchodzi. Wystarczają im „nieziemska słodycz” Botticellego i „boskie krągłości” Rubensa. A tymczasem „sztuka z nami się nie cacka”, wie o tym najlepszy jej znawca, czyli Krivoklat. Jego monolog jest jednocześnie zabawny i przenikliwy – jak wtedy, gdy stwierdza, że treścią naszego życia jest konieczność spędzania czasu z idiotami i łajdakami. I nie trzeba być w zakładzie psychiatrycznym, by to sobie uświadomić.
Jacek Dehnel, Krivoklat, Znak Literanova, Kraków 2016, s. 232