Skończyłem pięćdziesiątkę i postanowiłem, że jadę. Nie było na co czekać. I pojechał swoim wysłużonym samochodem „osiołkiem”, którym wcześniej i do Stambułu, i przez śniegi jeździł. I ta podróż na Wschód zaczyna się od miłosnej opowieści o samochodach życia. Po znakomitym „Wschodzie”, podróży nie tylko do krańców byłego Związku Radzieckiego, ale i do własnego dzieciństwa – dostajemy rzecz mniejszego i lżejszego kalibru. Stasiuk łączy swój sposób narracji z elementami gonzo, jak u Szczerka. A podróżuje nie przez Stany, jak zawsze marzył, tylko przez Rosję. W typowe Stasiukowe opisy krajobrazu pustki i wyższości surowego stepu nad prosecco we Włoszech wplata tym razem fragmenty groteskowo-fantasmagoryczne. Zaczyna od tego, że bohater ma dość polskiej wolności i chce pod ruskie jarzmo, a więc mijając cerkiew, próbuje się ochrzcić. „To nie wolność, tylko pech” – mówi mu pop. Polska pojawia się nawet na stepie, gdzie nagle pod wpływem pieśni trupy Polaków zaczynają wychodzić z ziemi. Okazuje się, że od tej Polski uwięzionej w swoich demonach i w kompleksach nie można uciec, ta Polska grobów i śmierci goni bohatera nawet w Azji i każe mu spełniać obowiązek wobec zmarłych (najlepiej położyć się na wieki z nimi). Ta książka jest przede wszystkim satyrą na polskość, trochę w duchu Mrożka. I spojrzeniem na Polskę z perspektywy Kazachstanu. Całość jednak przypomina groch z kapustą: trochę dodatków do „Wschodu”, trochę ogólnych uwag o podróżowaniu, jak z każdej innej książki Stasiuka, trochę satyry i groteski. Może więcej żartu i dialogów niż zwykle, ale można mieć wrażenie układania znanych kart w całość uszytą na siłę.
Andrzej Stasiuk, Osiołkiem, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 200