Tak działa Mrokflokss
Recenzja książki: George Saunders, „10 grudnia. Opowiadania”
Opowiadania George’a Saundersa pojawiały się po polsku przede wszystkim w antologiach, m.in. tej przygotowanej przez Zadie Smith, jego wielbicielkę. Jest jednym z najważniejszych amerykańskich nowelistów i to dobrze widać w zbiorze „10 grudnia”. Porównywano go z Raymondem Carverem, ale Saunders jest inny – portretuje nie tyle współczesną Amerykę, ile jest raczej badaczem granic człowieczeństwa. Testuje też granice literackie: wprowadza slang, język społecznych nizin, ale też zdarza się, że postać mówi własnym językiem pełnym archaizmów. Chodzi o to, by wytrącać czytelnika ze spokojnej lektury. Saunders tworzy wizje przyszłości – bardzo aktualne dzisiaj – jak w „Dziewczętach Sempliki” czy „Ucieczce z Pajęczej Głowy” – to są wizje, w których zostają przesunięte granice tego, co dopuszczalne: na amerykańskiej prowincji na przykład hoduje się małe imigrantki podwieszone na linkach, a poza tym życie wygląda tak samo jak dziś – jako walka z bezdusznymi bankami i korporacjami. Albo można sterować uczuciami ludzi, podając im odpowiednie substancje, wywoływać i gasić miłość albo nastroje samobójcze dzięki substancji o nazwie Mrokflokss. Bohater tego opowiadania musi odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie jest ostatnia przestrzeń wolności? Te opowiadania są dojmujące, bolesne, czasem zabawne, ale i skuteczne – bo rzeczywiście sprawiają, że rozumiemy kogoś obcego, czasem dziwacznego. Jak wtedy, gdy mówi o śmierci: „Okrutne, srogie, nie w smak”.
George Saunders, 10 grudnia. Opowiadania, przeł. Michał Kłobukowski, W.A.B., Warszawa 2016, s. 316