Swoją debiutancką powieść Joanna Mucha (posłanka PO i była minister) zaczyna od zniszczenia świata. Niezbyt efektownego jednak, bo z prowadzonego przez główną bohaterkę dziennika dowiadujemy się tylko, że stało się TO i w efekcie TEGO większość populacji Ziemi cofnęła się w rozwoju, tracąc inteligencję i zamieniając się w kierowanych instynktami dzikusów. Anna, była specjalistka od kampanii wyborczych, jednak nie „wróciła”, czyli pozostała normalna, powieść „Wszystko się stało” to zatem zapis jej walki o przetrwanie w nowym brutalnym świecie. Przy czym rzeczona walka sprowadza się do nauki dojenia krów, łowienia ryb, koszenia trawy, sadzenia warzyw i doglądania kur – wszystko zaś do wtóru przemyśleń o tym, jakie to mamy straszne czasy, gdzie współczesny człowiek, pozostawiony bez techniki, jest bezradny, bo nie umie polować czy sadzić ziemniaków. To historia typu „mieszczuch trafia na wieś”.
To jednak nie największy problem powieści Muchy. Bo w tej książce trudno szukać zalet. Brakuje tu konsekwencji (autorka często zapomina, że to miał być dziennik), przemyślanej konstrukcji, język jest poprawny, za to przeładowany wykrzyknikami, autorka ucieka się też do najprostszych literackich zabiegów, a warstwa fantastyczna robi wrażenie infantylnej (olbrzymie dziury w samej koncepcji cofnięcia w rozwoju). Z niezrozumiałych przyczyn z rozpisaniem ciekawej wizji świata po upadku ludzkości Mucha czekała do finału, gdzie na ostatnich kilkunastu stronach wszystko opisuje w jednym dialogu… po czym porzuca opowieść. „Wszystko się stało” nie sprawdza się ani jako historia fantastyczna, ani jako metaforyczna opowieść o współczesności.
Joanna Mucha, Wszystko się stało, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2017, s. 268