Okazuje się, że nie ma tu mowy o bajce, że historia Beskidu Niskiego to raczej okrutna baśń. Były czasy, gdy Wołowiec był ludną wsią, w której zamieszkiwało nawet 800 osób. Polaków, Łemków, Rusinów, Ukraińców, Romów, Żydów. Po tej społeczności nie pozostał praktycznie żaden ślad. Powojenny Wołowiec stał się terenem wyludnionym, dawne chałupy zburzono, na ich miejscu wyrósł tytułowy „pusty las”. Przez okolice Wołowca przetoczyły się przecież epidemie cholery, antysemickie pogromy, pierwsza i druga wojna światowa, wreszcie akcja „Wisła”. Informacje te grzeszą jednak zdawkowością. Sznajderman nadaje im wymiar ludzki, jednostkowy. Posługując się księgami parafialnymi i przeszukując archiwa, badając nagrobki, autorka odszyfrowuje dzieje swoich dawnych współmieszkańców. Wychodzi z założenia, że skoro stała się częścią tego miejsca, musi się zaopiekować jego historią – i czyni to niemal w modlitewnym rytmie, przytaczając litanię nazwisk wraz ze strzępkami przypisanych im informacji. To piękny, osobisty hołd dla miejsca, do którego przyszło się po śladach jego dawnych mieszkańców. To również swego rodzaju próba uchwycenia genius loci tej krainy, w której „to, co ludzkie, karmi teraz przyrodę”. Opowiadając rzeczy straszne, Sznajderman jest niezwykle czuła i spokojna – ale czy można pisać inaczej, gdy mieszka się „na pustym polu i w pustym lesie. Na łące pamięci”?
Monika Sznajderman, Pusty las, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, s. 242