To zaskakujące, że historyczna biografia Buddy, Siddhatthy Gothamy, ukazuje się po polsku dopiero teraz. Ale może dobrze, że trzeba było poczekać, skoro otrzymujemy coś znacznie ważniejszego niż oparty na wyjątkowo skąpych źródłach portret. „Budda” autorstwa Karen Armstrong to biografia szczególnych czasów. Przełomowych. I, być może, trochę podobnych do naszych. W końcówce poprzedniej ery różne społeczeństwa pokonały tę samą drogę. Indie, świat grecki i romański nagle przeszły od porządkujących ich światy wierzeń w okrutnych bogów do ery nowych systemów filozoficzno-religijnych budowanych na współczuciu. Poprzednie pokolenia dorastały w przekonaniu, że grymaśni bogowie mogą zrobić z człowiekiem, co zechcą. Kolejne, eksperymentując, szukały w sobie, ale odnalazły mniej więcej to samo. Buddyzm, chrześcijaństwo, etyka platońska – wszystkie te filozofie mają wspólny rdzeń: empatię i głębokie przejęcie się okrucieństwem. Autorka książki, uznana dziennikarka, która przez siedem lat była zakonnicą i ma własne doświadczenia z duchowością, w szczególny sposób opowiada o tych wycieczkach w głąb samego siebie, bez kompasu, jakie podejmował Siddhattha Gothama. Dziś z ówczesnego zdumienia okrucieństwem niewiele zostało, a wszystko, co niematerialne wykreśliliśmy ze słowników, i oto jesteśmy o krok od upadku świata – destrukcji planety. Trudno o lepszy moment na kolejne przebudzenie.
Karen Armstrong, Budda, przeł. Jacek Majewski, Czarna Owca, Warszawa 2020, s. 200