"Pracuję na to, żeby mną straszono” – powiada Marcin Świetlicki w wierszu reprodukowanym na drugiej stronie okładki swej nowej książki pod tytułem „Muzyka środka”. I dalej odgraża się: „oto wygrzebuje się/znikąd i wydobywa na światło dzienne,/żeby postraszyć nieco tych zadowolonych,/że go nie było, postraszyć powrotem” („Świetlicki – reaktywacja”). To mocna odpowiedź na pogłoski, że zarzucił, z powodu odpływu sił twórczych, poezję na rzecz prozy (niedawno wydał powieść kryminalną „Dwanaście”). Zatem powraca poeta i to w wielkim stylu – by sparafrazować jedno ze znanych powiedzonek rodem z „Pulp fiction”.
Jest to książka w znacznej mierze autotematyczna, ale nie autobiograficzna („Te autobiografizmy/się wreszcie już skończyły,/a na nowe to jeszcze/wcale nie zarobiłem” – „Ja latam”). Świetlicki dość jawnie objaśnia jedną ze swych fundamentalnych strategii, którą stosował konsekwentnie od początku twórczości. Chodzi o to, co, zapożyczając się u niego samego, nazwałbym poetycką „nieprzysiadalnością”. Pisarstwo Świetlickiego żywi się negatywnością i stąd owa szorstkość wierszy, które cierpienia, bólu, samotności egzystencjalnej, krachu uczuć nie chcą oswajać ani łagodzić. Reakcją jest tu gniew, heroiczna – choć niewypowiedziana wprost – niezgoda na świat kogoś, kto pocieszanie przez literaturę uważa za łatwiznę. „Nie ma/pogody, jest/w gardle pięść. Są/zimne poty” – powiada w tytułowym wierszu, a wyznanie to można uznać za rodzaj poetyckiego credo.
Jeśli ktoś tego nie zauważył, to Świetlicki już dawno przestał być buntownikiem i skandalistą – jeśli w ogóle tak naprawdę nim był.