Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Tyrmand w spódnicy

W dzienniku intymnym można pisać, co się chce. Jednych do prowadzenia zapisów skłaniają intelektualne porachunki ze światem, których nie da się załatwić inaczej. Piszą więc dzienniki myśli. Inni czują ogromną potrzebę autoanalizy – więc zagłębiają się w swoje światy wewnętrzne. Dziennik Krystyny Kofty to ani jedno, ani drugie, ani nawet to, co zapowiedziano w tytule: „Monografia grzechów”. Ten ostatni wymagałby dość szczegółowych obrachunków: co, z kim, ile razy, bicia się w piersi i oczekiwania na odpuszczenie. Tymczasem autorka pozostaje ze sobą w pełnej zgodzie i nie musi się osądzać. Wyznania są bardzo delikatne, a „grzechów” można się tylko domyślać z napomknień i nielicznych niedyskrecji. Za to całkiem sporo jest zobowiązań, by gdzie się tylko da, robić coś dobrego.

Dziennik Kofty to przede wszystkim zapis jej życia od końca lat siedemdziesiątych, od debiutu (powieść „Wizjer”). To życie młodej pisarki świadomej swojej wartości, zdecydowanej, by godzić bycie żoną i matką z artystyczną karierą i towarzyskimi sukcesami. Te trzy sfery czasem wchodzą ze sobą w konflikt. Bycie kobietą adorowaną przez licznych wielbicieli niełatwo pogodzić z wizją szczęśliwego małżeństwa. A jednak w praktyce równowaga okazuje się możliwa. Przyjaciele zajmują sporo czasu, ale potwierdzają poczucie bycia w centrum uwagi. Dom pochłania energię potrzebną do twórczości – często jednak okazuje się, że nic tak nie oczyszcza duszy jak szorowanie podłogi albo pastowanie. Trudno takiej sfery doświadczeń szukać w dziennikach mężczyzn. Gotowanie codziennych obiadów, pielenie ogródka. Dzienniki polskich pisarek też raczej tę sferę pomijały.

Polityka 49.2006 (2583) z dnia 09.12.2006; Kultura; s. 70
Reklama