Irlandzki pisarz John Banville (rocznik 1945) napisał do tej pory kilkanaście powieści, w których uciekał się niekiedy do sztafażu sensacyjnej intrygi, jak w tłumaczonych na polski „Księdze zeznań” i „Tajemnicy Christine Falls”. Nagrodzone dwa lata temu nagrodą Bookera „Morze” zaczyna się jednak nie jak kryminał, ale jak poemat, opisujący odjazd bogów w czasie przypływu.
Historyk sztuki, specjalista od Bonnarda, po śmierci żony postanawia opuścić dom, który tymczasem zamienił się w „wielką kabinę pogłosową”, i wyrusza do Ballyless, nadmorskiej miejscowości, gdzie w dzieciństwie spędzał wakacje. Akcja toczy się równolegle: przypomniana zostaje historia tamtego lata, kiedy to Max poznał rodzinę opromienionych blaskiem lepszego świata Grace’ów (nazwisko znaczące!), by nie całkiem platonicznie zadurzyć się najpierw w matce, a potem w kilkunastoletniej córce, co miało swoje tragiczne konsekwencje. Równocześnie zaś poznajemy późniejsze dzieje bohatera – jego nieszczęśliwą młodość w rozbitej rodzinie i szczęśliwe – na ogół – małżeństwo.
Na czym polega wielka siła tej powieści? Autor „Morza” opisuje ludzi tak, jakby mówił o rzeczach, i vice versa, w zaskakujący sposób zderzając lodowatą psychologiczną przenikliwość ze stylistyczną maestrią, pozbawiony złudzeń obraz życia z obojętnym pięknem przyrody. W sposób mistrzowski posługuje się kompozycją: stwarza pozór chaosu, by pod koniec dorzucić jeden zaskakujący element, który uporządkuje tę skomplikowaną układankę. Przede wszystkim znajduje adekwatny wyraz dla najbardziej powszechnych, ale najtrudniejszych do uchwycenia doświadczeń – żalu, poczucia winy, przemijania, odchodzenia.
Banville, z uwagi na wyczulenie na czysto językową warstwę swych powieści, bywa określany jako spadkobierca Joyce’a i Becketta, choć w przypadku „Morza” bardziej narzuca się porównanie z „Do latarni morskiej” Virginii Woolf, nie wstydzącej się swej elegancji książki, której głównym bohaterem był czas, rozpinający łuk między odległymi epokami życia. Zresztą nie jestem pewien, czy takich porównań Banville w ogóle jeszcze potrzebuje, bo dziś jest klasą dla siebie.
John Banville, Morze, przeł. Jerzy Jarniewicz, Znak, Kraków 2007, s. 212