Mit niezrównoważonego psychicznie „artysty przeklętego" przetrwał wszystkie rewolucje medyczne i wciąż sądzi się, że obłęd wzmaga talent artystyczny, zwłaszcza - literacki. W osobliwy sposób łączy się to z twórczością kobiet. Jak wiemy z odkrywanych przez feministki dziejów twórczości kobiecej, bardzo często patologiczne stany przypisywane im kiedyś (np. histeria), były tak naprawdę manifestacją stłumionych, choćby przez wciśnięcie w mieszczański gorset żony i matki, zdolności twórczych.
Taką genealogię ma również twórczość Tove Ditlevsen (1918-76), jednej z najwybitniejszych pisarek duńskich XX stulecia, która w Danii ma status postaci kultowej, a u nas pozostaje nieznana. Ditlevsen całe życie cierpiała na depresję, borykała się z traumą nieszczęśliwego dzieciństwa, z despotyczną matką i ojcem lekceważącym artystyczne ambicje córki. Chcąc umknąć konwenansom, które młodą wykształconą kobietę skazywały na mieszczańską egzystencję kury domowej, uciekała w twórczość, lekomanię, a w końcu - w obłęd i próby samobójcze, z których to ostatnia okazała się niestety udana. Kiedy jednak pisała, powstawały rzeczy wyjątkowe. Ditlevsen traktowała literaturę jako terapię i zarazem ucieczkę od nękających ją lęków oraz pole eksperymentu z własnym „ja". Podobnie jak Anna Kavan, znana z niedawno wydanego po polsku „Lodu", pisała książki wizyjne, pełne paranoi i narkotycznych zwidów.
W pierwszej publikowanej po polsku powieści „Twarze" mierzy się z własną chorobą psychiczną. Oto Lise, pisarka, autorka książek dla dzieci, mieszka z mężem i trojgiem dzieci. Nagle staje się znana i doceniana, ale wystawiona w ten sposób na widok publiczny, okupuje to stopniową wewnętrzną dezintegracją: wydaje jej się, że cały świat spiskuje przeciwko niej, mąż z opiekunką do dzieci chcą ją wpędzić w psychozę w zmowie z lekarzem, dzieci się od niej odsunęły etc. Nad wszystkim zaczyna dominować halucynacja tytułowych twarzy - bohaterka niby widzi na wskroś, ale zarazem traci kontakt w rzeczywistością, słyszy głosy, podejmuje rozpaczliwą próbę samobójczą i ląduje w szpitalu psychiatrycznym.
Jednak aby poznać przyczyny, musimy się cofnąć znacznie dalej, do początku. W życiu rodziny od dawna zapanował chaos, za który odpowiedzialni są niedojrzali dorośli. Panuje tu moralna dwuznaczność i emocjonalne porażenie. Mąż bohaterki sypia z kim popadnie i spokojnie rozmawia o tym z żoną, matka nie jest w stanie zająć się dziećmi i oddaje je pod opiekę despotycznej opiekunki Gitte, pełniącej dodatkowo rolę okazjonalnej „pocieszycielki" męża. Małomiasteczkowa prostaczka zaczyna nagle dominować nad życiem Lise, przejmuje od niej dzieci, męża, w końcu dom. Talent pisarki tkwi w jej halucynacyjnym stylu, który każe wątpić zarówno w spisek, jak i czystość intencji otaczających Lise ludzi. Popadamy w podobną co bohaterka paranoję i nie jesteśmy w stanie odróżnić prawdy od przywidzenia.
Ditlevsen ukazała, jak nadwrażliwość połączona z wrodzoną nam skłonnością do wzajemnego okrucieństwa, daje wybuchową mieszankę. Nazwała własne lęki i odtworzyła wychodzenie z depresji, ale my jako czytelnicy nie wiemy, gdzie kończy się prawda życia, a zaczyna zmyślenie literatury. Odprawienie tych bolesnych egzorcyzmów było konieczne, aby móc zedrzeć tytułową „twarz", zakłamującą prawdziwe ja. To właśnie upiorne role i maski, jakie narzuca nam życie w społeczeństwie, sprawiają, ze jesteśmy nieszczęśliwi. W intensywności analizy psychologicznej autorka przypomina Ingmara Bergmana: to tak, jakbyśmy nałożyli na siebie „Personę" i „Sceny z życia małżeńskiego", bo indywidualny dramat bohaterki łączy się tutaj z odwiecznymi pytaniami o tożsamość i o niemożliwość związku z drugim człowiekiem. Najważniejsza jest jednak podróż psychiczna, jaką trzeba odbyć, żeby stać się sobą.
Tove Ditlevsen, Twarze, tłum. E. Frątczak-Nowotny, Kojro 2007