Sam nie wiem, czy ta bajka jest smutna czy wesoła. I czy to bajka, czy prawda. Hubert Klimko-Dobrzaniecki niebieską farbą namalował sobie świat i w nim zamieszkał. Okazało się, że ten świat jest całkiem podobny do Islandii, na której mieszka pewien polski pisarz, niejaki Hubert Klimko-Dobrzaniecki, autor popularnych opowiadań, których akcja toczy się na Islandii właśnie.
Podobieństwo tych dwóch światów nie ma jednak aż tak wielkiego znaczenia, nikt nie będzie używał książki literackiej jako przewodnika po wyspie. Istotne jest to, że na owej Islandii ktoś opowiada ciekawe historie. Rok temu przeczytać mogliśmy dwie opublikowane przez Wydawnictwo Czarne w jednej książeczce nowele: „Dom Róży" i „Krýsuvík", teraz otrzymujemy kolejną: „Kołysankę dla wisielca". Najnowszą opowieść łączy wszystko ze światem poprzednich opowiadań: wyspa, narrator (Hubert vel Hugo de Hugo), otaczający go ludzie, czas i rodzaj zdarzeń przedstawianych w krótkich historyjkach i anegdotach. Pojawia się tylko jeden nowy element, postać na granicy bytu i niebytu. Bowiem „Kołysanka dla wisielca" powstała jako epitafium dla przyjaciela, kompozytora Szymona Kurana, który pojawił się w świecie Klimki-Dobrzanieckiego po to, aby pięknie odejść. Żegna go nie „Requiem", ale właśnie kołysanka - nucona pod nosem melodyjka „Pieski małe dwa...".
W książce zostało przedstawione miejsce, do którego chce się wracać. Miejsce, w którym czujesz się bezpieczny, w którym odzyskujesz siły i przygotowujesz się na wyzwania jutra - jak w domu. Tyle że tym miejscem jest w „Kołysance..." dom wariatów - dom tych, którzy są inni. Islandczycy to naród normalny do granic wytrzymałości. Nie dlatego, że nie przyjmują tego, co inne, nienormalne, ale właśnie z tego powodu, że wszystko są w stanie uznać za normę.