Książki

Dandys doskonały

Recenzja książki: Eugene Delacroix, "Dzienniki", t.2

Człowiek pełen sprzeczności.

Oto otrzymujemy drugi tom wspaniałych „Dzienników" Eugene Delacroix, które są zarazem ich drugim wydaniem w Polsce. Zapiski wielkiego francuskiego malarza przełożyły po mistrzowsku Julia Hartwig, świetna poetka, i Joanna Guze, wybitna tłumaczka literatury francuskiej, m.in. Camusa i Malraux, a przede wszystkim - esejów o sztuce Baudelaire'a i Verlaine'a. Opublikowane po raz pierwszy w Polsce w 1968 r., w serii poświęconej teorii sztuki wydawanej w Instytucie Sztuki pod redakcją wielce zasłużonego Juliusza Starzyńskiego. Nareszcie i my znów otrzymujemy wysmakowane zapiski artysty, który był symbolem swojej epoki.

W pierwszym tomie mogliśmy potowarzyszyć rozgorączkowanemu, pełnemu erotycznego napięcia młodzieńcowi, po którym to okresie nastąpiła przerwa w prowadzeniu dziennika i niegdysiejszy młodzieniec powrócił jako lekko już zgorzkniały, pozbawiony iluzji co do własnych uczuć mężczyzna. Natomiast tom drugi przynosi lata 1853-1863, czyli ten okres, który w tamtych czasach uznawany był za wiek starczy.

Delacroix nie traktował oczywiście swojego dziennika tak, jak robiłby to pisarz - nie była to więc ani szkoła pisarskiego warsztatu i formy, ani autoterapia. Artysta się nie zwierza, ale w nonszalanckim pośpiechu notuje myśli, z kaprysu albo z życiowej rutyny. Pisze, kiedy jest szczęśliwy, i pisze, kiedy odczuwa gorycz z powodu niesprawiedliwości losu. Na dobrą sprawę jest jednak dzieckiem szczęścia: doceniany, uwielbiany. Nie przeżywa katuszy odrzucenia jego sztuki. Możemy więc smakować myśli światowca w pełnym tego słowa znaczeniu, człowieka, który poznał od podszewki „wielki świat", admiratora kobiet i bon vivanta, który przyjaźnił się i oddziaływał na największych swojej epoki: Chopina, George Sand, Géricault - do obrazu „Tratwa Meduzy" tego ostatniego, manifestu nowej szkoły w malarstwie francuskim, nawet pozował.

Reklama