Drogi George'u, wreszcie Sarajewo!
Otoczone zewsząd górami, gdzie pełno jeszcze pól minowych. Tak mi powiedział kierowca, który czekał na mnie na lotnisku.
Z karty identyfikacyjnej odczytałem jego imię: Sakib. Z zawodu jest profesorem, ponieważ jednak dobrze mówi po angielsku, pracuje jako szofer. Z grubsza rzecz biorąc, urodziwy. Ma piękne dłonie i paznokcie. Nosi czystą koszulę, nie poci się pod pachami i całkiem nieźle pachnie. Ani śladu czosnku, przed którym ostrzegał mnie Willby. (Prawdę mówiąc, tutejsi mieszkańcy oglądani z zewnątrz i z daleka niczym się od nas nie różnią. Jedyne, co zauważyłem, to że wszyscy palą).
Główna miejska aleja jest w bardzo kiepskim stanie. Jezdnia pełna dziur i wybojów, między nimi widać sporo asfaltowych łat. Po obu stronach ulicy sporo naprędce remontowanych budynków. Znajdzie się też kilka odnowionych. Niestety te najbardziej zdewastowane zasłonięto billboardami, a to wielka szkoda - po tych wszystkich fotosach z wojny człowiek chciałby jednak zobaczyć na własne oczy trochę atrakcyjnych ruin. Czuję się oszukany, to tak, jakbyś, na przykład, kupił bilet na sexy film i usiadłszy w środku, odkrył nagle, że wszystkie mocne sceny wycięto. W tej sytuacji odniosłem wrażenie, że miasto, nawet gdyby nie było tu wojny, wyglądałoby tak samo - zapuszczone i zdewastowane.
Z okna hotelu mam widok na góry wokół miasta, jak na pocztówce, którą Willby przysłał nam stąd dwa lata temu. Panorama się zmieniła. Albo mniej jest topoli, albo więcej minaretów. W parku naprzeciwko stoi dziwny kamień, który kształtem przypomina domek dla psów. Nazywają go s t e ć a k i, uważają, że to zabytek. Recepcjonista poinformował mnie, że w górach Bośni rozrzuconych jest wiele takich kamieni. (Chodzi o bezwartościowy kamień, bo gdyby miał jakąś wartość, pełno byłoby wokół niego turystów zwiedzających nasze muzea, a nie owiec z tutejszych łąk).