Jeden ze szlachciców był poważnym, mierzącym co najmniej sześć stóp wzrostu mężczyzną. Nosił się wytwornie: na haftowanym czarną nicią i obszytym perłami kaftanie miał napierśnik z łosiowej skóry, a na wierzch zarzuconą rudą futrzaną szubę, której nie zdjął, jako że dzień był dość chłodny. Nie zdejmował też oczu z don Santiaga, dopóki ten mówił. Dopiero gdy skończył, odezwał się:
- Nazywam się don Alvaro Tarfe* i słuchałem wielmożnego pana z największym zainteresowaniem, zwłaszcza od chwili, gdy wasza miłość wspomniał imię Don Kichota. Jestem w drodze do Madrytu, a wyjechałem z Granady, gdzie mieszkam i skąd się wywodzi mój starożytny ród mauretańskich Tarfów. Dwa razy do roku jeżdżę do stolicy, bo wymagają tego moje sprawy. Niespełna rok temu ja i czterech innych panów z mego miasta jechaliśmy na gończe do Saragossy. Zatrzyma- liśmy się po drodze w Argamasilli de Alba i tam spotkaliśmy pewnego szlachcica, który nazywał się Alonso Quijada lub Quijano, choć znano go też jako Don Kichota z Manczy**.
Wydał mi się najdziwniejszym z ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem, a jego giermek był chyba największym żarłokiem i najbardziej godnym politowania spośród wszystkich giermków na świecie. Od razu spostrzegliśmy, że ów Don Kichot to nieszczęśnik, który stracił rozum i uznał się za błędnego rycerza. Ten jego giermek równie był szturknięty. Nie będę tu opowiadał o wszystkich przygodach, jakie spotkały obu tych wariatów, powiem tylko, że pojechali z nami do Saragossy***, gdzie po gończy straciłem ich z oczu i dopiero po pewnym czasie znów zobaczyłem w Madrycie, w którym jak już mówiłem, dosyć często bywam. Nie wyglądało, by biedakowi poprawiło się coś na umyśle. Teraz z kolei kazał się nazywać Rycerzem Gardzącym Miłością, przyrzekł bowiem sobie, że skoro jego pani niewdzięcznością mu płaci, nigdy się już więcej w nikim nie zakocha.