31. Zbudziłem się o świcie, nie wiedząc, gdzie jestem ani kim jestem. Marny dzień. Oprzytomniałem dopiero po chwili, wsłuchując się w pochrapywanie psa. Spał obok jakby nigdy nic, mocno przekonany, że wszystko dzieje się gdzieś daleko i nie ma większego znaczenia; może dlatego pozwalam mu bezceremonialnie włazić pod kołdrę.
Ludzie pochylają się nad zwierzęciem nie z miłości do natury, ale do siebie; są słabi, a widząc słabość innych, całkowitą, bezbronną, czują się odrobinę lżej.
Bóg ciebie słyszy, ale radzić sobie musisz sam, mówi jakaś filmowa postać z telewizora, gdy wyglądam przez okno. A co ze zwierzętami? Co z psem? Czy też często dopada go wrażenie, że jutro i pojutrze to coś, co już dawno minęło? Jak sobie z tym radzi?
Jerzy Nowosielski powiedział mi kiedyś, że to anioły obdarzyły zwierzęta ich kształtem; każdy pies jest doskonały w swojej psiej postaci.
- Dobrze, mówię, ale czy wie o tym?
Nowosielski: - No tak, ale czy wiedza ta byłaby mu do czegokolwiek potrzebna?
Zastanawiające, że najchętniej mówimy o zwierzętach ciepłokrwistych, oswojonych i udomowionych. Mówimy tak, jakbyśmy opowiadali o ludziach.
O zdolność myślenia abstrakcyjnego w jego zaczątkach podejrzewa się niektóre małpy człekokształtne. Nie stwierdzono, utrzymują naturoznawcy, jakoby pies rozumiał cokolwiek więcej ponad parę konkretnych sytuacji.
Graham Green, pisarz katolicki, napisał kiedyś, że „zwierzęta nie znają rozpaczy", ale ktoś zauważył mądrzej: „w przypadku krańcowego bólu role zostają odwrócone; ludzie wydają zwierzęce krzyki, zwierzęta - ludzkie".
Jean Prieur: „Sky-terrier Bobby spędził czternaście lat na grobie swego pana, starego pasterza. Schodził z niego tylko raz dziennie, by przyjąć strawę od litościwego restauratora. Kiedy zmarł w 1872 roku, miasto Edynburg postawiło mu pomnik, a w 1960 Walt Disney nakręcił o nim film".
Zwierzęta dokarmiające się wzajemnie i opiekujące sobą, psy przeczuwające nieszczęścia, koty i ptaki boczące się na korzyści doraźne... Siła, z jaką mnoży się wszystkie takie przypadki, jest miarą człowieczej bezsiły. Tajemnica pęcznieje, rośnie, a wszystko to nie wiadomo, dlaczego. Powstają rejestry kocio-ptasio-psiego przywiązania do człowieka. Kucharki i profesorowie filozofii, poeci i buchalterzy doświadczają niezwykłych historii: ślepa kotka, oddana w obce ręce, odnajduje po latach swoją dawną właścicielkę; pies przemierza tysiące kilometrów, żeby tylko być bliżej chorego pana. W siedemnastej pieśni Odysei Argos, stare psisko, umiera z radości: „Onego dnia skoro poczuł zbliżającego się Odyssa, ruszył ogonem, spuścił uszy, ale nie miał sił podejść do pana. I tak właśnie dopadł go los czarnej śmierci w tej samej chwili, kiedy ujrzał Odyssa po latach dwudziestu" (przełożył Jan Parandowski).
Jaki absolut miał na myśli Jules Renard, kiedy wzdychał niegłupio: „Bogu nieźle wyszła przyroda, ale spaprał człowieka"? To chrześcijaństwo postawiło nieprzekraczalną granicę między światem ludzi i zwierząt; w kręgu antycznym ci sami bogowie opiekowali się wszystkim, co żyje, a jedna, ta sama, bogini zamykała oczy i ludziom, i psom.
Czy zwierzęta czują potrzebę transcendencji? Prawdopodobnie pytanie jest źle postawione, kryją się w nim niepotrzebne mary i zwidy: podział na sens i bezsens jest wymysłem na wskroś człowieczym. Filozoficzne koloryzowanie to nasza pokusa naturalna, barwa przydaje wyrazistości, wyrazistość rodzi pozór sensu...
Wspomnienie sprzed kilkudziesięciu lat: płynę z ojcem do Ameryki Południowej, a jakieś starsze małżeństwo, bardziej już obyte ze światem, opowiada o latynoskich rozmaitościach. W Kurytybie mają wielką papugę, która rozpoznaje domowników, więc kiedy ich syn wraca ze szkoły, ptaszysko drze się na cały głos: przyszedł Peeedro!
Z tego krzyku, z mego zdziwienia i z zapomnianego kołysania statku można by złożyć niejedną metafizyczną zagadkę.
Uosobieniem mądrości były w Chinach jaskółka i żuraw; w starożytności grecko-rzymskiej sowa i pszczoła, mrówka i jaszczurka, także pająk, bo i on, jak zauważa stoik Marek Aureliusz, sprzyja harmonii świata.
Chrześcijańska misericordia i kartezjańska pycha przemieniły zwierzęta w naszych braci młodszych. Miało być braterstwo, zapanowała surowa podległość, w świadomości Zachodu franciszkańskie współczucie zakorzeniło się ledwo-ledwo. Na Wschodzie sprawy zaszły dalej, buddyści byli pierwszymi, którzy założyli lecznice dla zwierząt chorych lub rannych. Stało się to za sprawą mądrego króla Asioki w III wieku p.n.e. Jego misjonarze docierali ze słowami o daya, miłosierdziu dla wszystkich żywych istot, daleko na Zachód, aż do Grecji, co otwiera pole do śmiałych, orfickich domysłów... Człowiek lubi prawdę, rzadko jednak całą.
Martwe zwierzęta nie mają spokoju nawet po śmierci. Potrzebne są nie tylko rzeźnikom (czyli nam), ale wspierają najdziwniejsze człowiecze urojenia. Empirysta Francis Bacon parę wieków temu chciał się przekonać, jakie są skutki oziębienia żywego ciała, i długo wciskał lód w dziób biednej kury. Podczas tego doświadczenia przeziębił się i wkrótce zmarł.
Jedynym zwierzęciem, które zamrożone potrafi - podobno - ożyć, jest żaba. Zamrożone żaby to dziś jeden z obiektów używanych przez tak zwanego awangardowego artystę Marca Quinna. Jego rodak, Brytyjczyk Daniel Hirst, poszedł w swej awangardowości jeszcze dalej, w renomowanych galeriach Londynu i Nowego Jorku, w płaskich basenach z formaliną wystawia zwłoki zwierząt. Na weneckim biennale pokazał gnijące połówki krowy i cielaka. Nagradzany, opisywany, pokupny - powoli stał się klasykiem sztuki nowoczesnej i tak się o nim pisze, pisze.
Marian Mazur: „Zabicie człowieka to zbrodnia, za którą zabójca płaci własnym życiem, a co najmniej wieloletnim więzieniem. Zabicie łabędzia to okrucieństwo, sprawca zostanie ukarany grzywną. Zabicie muchy to już tylko przykry widok. Rzodkiewkę zaś wyrywa się z ziemi, nie zaprzątając sobie głowy myślami, że przerywa się jakieś życie. Jak widać, im niższy jest poziom uśmierconego organizmu, tym mniejsze są skrupuły moralne. Jest też znamienne, że gdy jakiś naród zabiera się do podbicia innego, zaczyna od zapewnienia, że jest on niższy".
To Gandhi zauważył cierpko, że Chrystus objawia swoją miłość do człowieka, ale nie do innych stworzeń. Jeśli rzeczywiście nastąpi kiedyś prawdziwa apokatastaza, nowy świat zaroi się nie od ludzi, ale od zwierząt - wszystkie psy ożyją i ułożą się koło swoich panów.
Mój pies nie myśli jeszcze o tym, wyznaje zasadę łacińskich klasyków primum edere, deinde philosophari. Praktykuje ją przed swoją michą i na podwórku, kiedy z wielką lubością wygrzebuje z trawy jakieś śmiecie. Schopenhauer byłby zadowolony z takiego obrotu spraw: rzeczywistość nigdy nie jest tak wzniosła, jak byśmy chcieli.
32. Kraków. Pracownia profesora. Kilka obrazów na ścianie. Zieleń za oknami. Letnie chmury na niebie. Przepisuję fragment jednej z rozmów.
Pytanie: - Wiem, że skrupulatnie ogląda pan dzienni-ki telewizyjne i słucha radia. Jakiej wiadomości pan oczekuje?
Jerzy Nowosielski: - Jeszcze pół roku temu bardzo skrupulatnie oglądałem dzienniki i słuchałem wiadomości, ale teraz raczej się od tego odsuwam. Zalew informacji już mnie zaczyna męczyć.
- Jest to zwykłe znużenie czy coś głębszego?
- Jestem po prostu znużony, ale może to także coś innego: otóż te fakty z powierzchni, z naszej egzystencjalnej rzeczywistości zaczynają być właściwie mało interesujące. Bo o co tu chodzi? Jakieś przemiany polityczne się dzieją. Narody się nawzajem nienawidzą... nie wiem zresztą w ogóle, co to jest naród, to dla mnie bardzo podejrzana koncepcja, no więc rżną się coraz gorzej, a ja już nie mogę słuchać, że co noc coraz straszniej jest w Sarajewie...
Ale widzi pan, może to z tego powodu, że ludzie są straszliwymi mordercami zwierząt i męczy ich sumienie, że tak te biedne zwierzęta rżną po rzeźniach, a potem żrą to mięso. Gryzie więc ludzi sumienie i wymyślają sobie jakieś powody, żeby się tak nawzajem zarzynać. Jest to jakaś ekspiacja za to, że tak niesłychanie podle obchodzimy się ze światem zwierząt... no i wyrzynamy się jako gatunek homo sapiens.
- Widzę w tym jeszcze inny niedostatek. Coraz większa jest wśród ludzi niechęć do tego, co w tradycji pozaeuropejskiej nazywało się drogą środka. Trzeba być albo zimnym, albo gorącym, bo inaczej wyplują nas...
- To jest z Apokalipsy: „przeto, że nie jesteś ani zimny, ani gorący, będę cię wypluwał z ust moich..." Kto się najbardziej rżnie? Pastuchy, górale, którzy zarzynają owce, więc może ich status człowieka straszliwie grzesznego podsuwa im taką formę ekspiacji, że się też nawzajem...
- Czy można by to rozbestwienie określić też w kategoriach mniej zwierzęcych, a bardziej ludzkich jako pewne szaleństwo?
- Tak, to jest szaleństwo, ale wydaje mi się, że jego przyczynę stanowi nieczyste sumienie gatunku homo sapiens.
- W jakim kierunku może się to potoczyć? Czy taki upust złości doprowadzi do uspokojenia?
- Nie, właściwie nie, no bo przecież egzystencjalna kondycja gatunku homo sapiens jest moralnie nie do zniesienia. Żyjemy na tym świecie i uczestniczymy w całym tym okrucieństwie natury. Jesteśmy aktywnymi uczestnikami tego procesu, a poza tym mamy coś w rodzaju sumienia, które nas gryzie, podgryza coraz mocniej, i u ludzi bardziej subtelnych przejawia się to w jakimś odejściu od rzeczywistości, w ascezie lub zapijaczeniu się, żeby się moralnie znieczulić, a u ludzi bardziej prymitywnych jest to właśnie paroksyzm, wybuch nienawiści do samego istnienia gatunku homo sapiens.
I te wszystkie rzezie, które się dzieją, działy się zresztą już w czasie drugiej wojny światowej, wszyscy się rżnęli na potęgę, a jeszcze wcześniej też, a rewolucja francuska... to jest nieczyste sumienie człowieka, mordercy z natury, którego jakiś bóg złośliwie uposażył, obdarzył sumieniem.
- A więc jest to zemsta na naturze?
- Jeśli zemsta, to raczej zwrócona przeciw Bogu...
koniec lata 92
33. Wschód zawsze był miejscem, gdzie czas burzył się i płynął inaczej. Sprawy już raz pożegnane wracały tam niespodziewanie, a rzeczy umarłe nagle ożywały. Dzień i noc nie miały wyraźnych granic...
Dzisiaj dzień wyjątkowo ciężki. Czemu aż tak pochmurno? Natura niepotrzebnie wtajemnicza mnie w swoje sekrety. Ból głowy. Ból jako dowód istnienia: cierpisz, a więc jesteś. W słoneczne dni cień wydłuża się tak, jakby chciał uciec. W pochmurne - garnie się ku nam i chowa w nas. Ci, co miewają migreny, wiedzą, o czym mówię.
Jadę pociągiem w kierunku wschodnim i czuję się niewyraźnie; jakbym zimą, na saniach, uciekał przed wilkami. Jaki mamy teraz rok? Ci, co miewają migreny... tak, jest inaczej, niż jest, jeśli w ogóle... Ogromne zdumienie, aż do zawrotu głowy, aż do bólu, a ten nie jest wcale niewinny. Rozrywa pamięć na strzępy, jakiś szczątek wspomnień wynurza się na powierzchnię, płynie bezwładnie, dryfuje donikąd i osamotniony tonie...
Właściwie - mówiąc trzeźwo i przytomnie - ciężar codziennych wrażeń jest nie do zniesienia. Jedna letnia burza, letni deszcz, jakieś chmury, czyjeś głosy, tajemnicze zapachy, dalekie echa; czym jest to wszystko?
Mistycy mówią, że to świat spala się w wielkiej pyrokenozis; tak huczy ogień dnia, który jutro nastanie.
Stukot kół. Wiatr wiejący przez otwarte okna wagonu. Jakieś wspomnienia, nawrót czasu.
W Duniłowiczach, miasteczku na Wileńszczyźnie, sędzia przechowywał blaszany kubek, pamiątkę z lat dwudziestych, z niewoli sowieckiej, z której cudem się uratował. Stał ten kubek w pokoju najpierw na etażerce, potem w biblioteczce, a w końcu na brzozowym sekretarzyku. Pokrywał się patyną i starzał się dostojnie, przez nikogo nieniepokojony.
W końcu września 1939 do drzwi zapukało paru krępych mołojców, zapytało, czy to pan sędzia, i kazało iść za sobą. Sędzia przed wyjściem z domu obejrzał się jeszcze raz i wrócił po kubek. - Przyda się - mruknął. I odtąd słuch po nim zaginął. Nie wiadomo też, co się stało z blaszanym kubkiem.
Historia nie lubi żartów. Traktuje wszystko ze śmiertelną powagą. Opowiadał mi ojciec o koledze ze Lwowa, który jesienią 1939 wskoczył do ciężarówki pełnej sołdatów. Chciał się przejechać, skrócić sobie drogę... Zobaczyli się po trzydziestu latach.
Wujka Edwarda Dwurnika wywieziono na wschód już po wojnie, gdy w niedzielę wychodził z kościoła. Zabrano wszystkich młodych ludzi, którzy byli w oficerkach. Najzabawniejsze, że kiedy po wielu latach ściągnięto go wreszcie do Polski, wcale nie był z tego zadowolony: na wschodzie założył już rodzinę... „Nawet to miejsce, które ty nazywasz wygnaniem, jest dla jego mieszkańców ojczyzną" - pisał Boecjusz. A mądry Ortega, przestrzegając przed łatwymi osądami, mówił: „Życie to to, co ktoś przeżywa, a nie to, na co z zewnątrz patrzymy. Trochę to tak jak ból zęba".
A więc jak to jest z tym wschodem? Jest wyzwoleniem czy tiurmą? I który wschód, ten za plecami czy ten za dalekim horyzontem?
Amerykanin Hamilton, młody zbuntowany idealista, poprosił w latach sześćdziesiątych o azyl w ZSRR. Naczytał się różnych rzeczy i dokonał wyboru. Po przyjeździe i rozmaitych perypetiach (o których niewiele wiemy) zamknięto go w końcu w psychuszce, gdzie pod nazwiskiem Kuzniecow przesiedział prawie trzydzieści lat.
TV pokazała starego człowieka o pomarszczonej twarzy, który rozglądając się niepewnie, wychodził wreszcie na wolność. Wyglądał jak jedna z szarych postaci wyjętych z obrazów Dwurnika, chociażby z cyklu Droga na wschód...
Mówi się coraz częściej, że jesteśmy szczęśliwymi świadkami nowych czasów. Na wschód powracają zapomniane słowa i rzeczy... Korzystając z przywileju wątpienia, patrzę na ten nawrót czasu bez emocji, bo wiem, że czas zawsze więcej zabiera, niż daje. Nie tylko dzień, ale i noc przychodzą zawsze ze wschodu. Czemu tak rzadko się o tym pamięta?
A poza tym prawdziwy wschód, ten, gdzie się wszystko zaczyna, jest nie na wschodzie, ale w nas samych. Powtarzał to i Jung, i Hesse. Powtarzam to teraz za nimi.