Partyzantka wolności
Recenzja książki: Christopher Hope, "Kochankowie mojej matki"
Ta powieść należy do gatunku idealnych lektur wakacyjnych: jest gruba, opowiada o dalekich podróżach i egzotycznych krajach. Wbrew tytułowi „Kochankowie mojej matki” miłości tu najmniej, więcej dowiadujemy się o trudnych relacjach śmiałej lotniczki z synem. Przede wszystkim jednak otrzymujemy rozległą panoramę obyczajową południowej Afryki od końca ery kolonialnej do dziś.
Świat matki bohatera nie znał granic, lądowała na swoim dwupłatowcu, gdzie chciała i lekceważyła różnice rasowe. Z jednakowym szacunkiem traktowała Pigmejów, Królową Deszczu czy mówiących różnymi językami przybyszów z różnych stron świata. Szanowała ludzi, którzy godni byli szacunku, niezależnie od ich pochodzenia, bogatych i biednych, ale zwłaszcza – tych drugich. Uprawiała na własną rękę partyzantkę wolności: świat nie był niewinny, ale ona tak, nawet jeśli lekceważyła zakazy, zabijała antylopy i wiedziała, jak tropić nosorożce.
Świat jej syna jest postkolonialny, co nie znaczy, że lepszy. Granice odrębnych państw zamknęły się, dawni wojownicy wolności stali się członkami establishmentu, człowieka związanego z pierwotną kulturą zastąpił pseudowykształcony, ale wykorzeniony i sfrustrowany. Kiedyś tożsamość każdego człowieka mogła zależeć od jego etnicznej przynależności, dziś – nie wolno mówić o kolorze skóry, ale każdy z góry trafia do jakiejś kategorii i nie ma już partyzantów wolności. W Johannesburgu bogaci zamykają się w strzeżonych osiedlach: nie dość, że gotowi są za zamknięcie za wysokimi murami słono płacić, jeszcze traktują to jako wyróżnienie!
Christopher Hope, Kochankowie mojej matki, przeł. Ewa Pankiewicz, W.A.B. Warszawa 2008, s. 496