Niewielki zbiór szkiców Eustachego Rylskiego to rzadkość, bo pisarze dziś raczej nie opowiadają o swoich fascynacjach literackich. Szkoda, bo są najlepszymi czytelnikami. Rylski przedstawia siedmiu pisarzy, którzy byli dla niego ważni w różnych momentach życia. Nie opowiada więc tylko o literaturze, ale i o sobie. „Po śniadaniu” staje się więc najbardziej osobistą książką Rylskiego, który w prozie unika wszelkich autobiografizmów.
Najlepszy w tym tomie jest szkic o Iwaszkiewiczu. Rylski wydobywa z jego twórczości dwie struny: czułość obecną choćby w „Brzezinie” i pogańską niezgodę na przemijanie. Nikt równie przejmująco jak Iwaszkiewicz nie potrafił pisać o przemijaniu. „Nawet słaby Iwaszkiewicz jest mocny” – twierdzi Rylski. I rzeczywiście, o niewielu współczesnych pisarzach można tak powiedzieć. Nie wszyscy ulubieni pisarze przetrwali próbę czasu – jego fascynacja Hemingwayem wygasła. Rylski zderza tę prozę z najbardziej hemingwayowskim bohaterem, jakiego spotkał, inżynierem Janem z bazy samochodowej, w której pracował. Inżynier uważał, że literatura nie jest zajęciem dla dżentelmena. Natomiast o męskich przyjemnościach – takich jak zabijanie – lepiej milczeć. „Prosty świat twardych mężczyzn, podszyty seksownym tragizmem” opisany przez Hemingwaya okazał się atrakcyjną ułudą młodości. Podobnie jak świat opisany w „Śniadaniu u Tiffany’ego” Trumana Capote’a. Rylski odnajduje w nim swoją tęsknotę za młodością. Później, jak pisze, nastały czasy pustki, chłodu: „wszystko wokół mnie i we mnie stygło”.