Mimo iż Tomasz Białkowski ma na koncie już pięć wydanych książek, nie jest prozaikiem przesadnie znanym, przede wszystkim dlatego że przez lata publikował w niszowej oficynie. Czy najnowsza powieść olsztyńskiego pisarza, "Zmarzlina", wydana przez znaczącego na naszym rynku wydawcę ma szansę namieszać w prozie, wzbudzić żywe zainteresowanie czytającej publiczności? Trudno powiedzieć - i takie (chwiejne) postawienie sprawy nie wynika wcale z mojego asekuranctwa. Tych, którzy znają wcześniejsze książki Białkowskiego, "Zmarzlina" raczej nie zaskoczy, bo autor posłużył się w niej patentami mocno już przez siebie sprawdzonymi. Jednak ci, dla których lektura tej powieści będzie pierwszym kontaktem z jego prozą, mogą zaintrygowani. Ot, i cały problem.
Białkowski wyspecjalizował się w - by tak rzec - czarnym psychologizmie, w mocno osadzonych w naszym "tu i teraz" opowieściach o toksycznych aż do bólu rodzinnych relacjach, ludziach zwichniętych emocjonalnie czy psychicznie, którzy albo zupełnie nie radzą sobie z życie, albo z wielkim trudem utrzymują się na jego powierzchni. Nie powiem, temat to wdzięczny (momentami aż za bardzo), szczególnie gdy potrafi się go przedstawić poprzez ciekawą, dobrze opowiedzianą historię, a takimi autor "Zmarzliny" zdaje się sypać jak z rękawa. I po ten właśnie temat sięgnął Białkowski także w swojej najnowszej powieści.
"Zmarzlina" zaczyna się od sceny zaiste mocnej: oto dwudziestojednoletni główny bohater a zarazem narrator powieści, Piotr, w mroźny, zimowy dzień wywozi swoją schorowaną, coraz bardziej pogrążającą się w obłędzie matkę wózkiem inwalidzkim pod dworzec, aby tam zamarzła. Ma to być spektakularny finał mrocznej rodzinnej historii oraz lat udręki bohatera, a zarazem początek jego nowego życia, choć na dobrą sprawę on sam nie za bardzo wie, jak to nowe życie miałoby wyglądać.