Rozdział pierwszy
Nie wpuścili ich na trybunę.
Sasza patrzył pod nogi: oczy zmęczyły się czerwonymi płachtami i szarymi mundurami.
Czerwone migało blisko, dotykało twarzy, czasem woniało zapachem zleżałej tkaniny.
Szare stało za ogrodzeniem. "Poborowi", identyczni, niewysocy, zakurzeni, ściskający ociężale długie pałki. Milicjanci z napiętymi, sinymi ze zdenerwowania twarzami. Nieodzowny oficer drwiąco i wyzywająco patrzył w tłum. Jego bezczelne dłonie - na górnej belce ogrodzenia oddzielającego demonstrantów od stróżów porządku i od całego miasta.
Kilku wąsatych podpułkowników - można było się domyślić obfitych brzuchów pod ich kurtkami. Gdzieś powinien być jeszcze pułkownik, najważniejszy i najdzielniejszy.
Sasza za każdym razem próbował zgadnąć, jaki tym razem będzie najważniejszy kierownik mitingu opozycji, odpowiedzialny za porządek. Czasem był to suchotnik, o ascetycznej twarzy, ze wstrętem ganiający otyłych podpułkowników. Czasem sam był jak podpułkownicy, tylko jeszcze większy, jeszcze cięższy, a przy tym - bardziej żwawy, bardziej energiczny, z częstym uśmiechem na twarzy, z mocnymi zębami. Zdarzał się jeszcze trzeci typ - całkiem malutki, niczym grzyb, ale błyskawicznie przemieszczający się za szeregami milicji na prędkich nóżkach...
Jak dotąd nie zauważył ani jednego właściciela pułkownikowskich gwiazdek.
Nieco dalej, za ogrodzeniem, brzęczały i piszczały samochody, bezustannie kołysały się ciężkie drzwi do metra, kłębili się zakurzeni bezdomni, ze skupieniem oglądając szyjki butelki. Człowiek z Kaukazu pił lemoniadę, obserwując demonstrację zza pleców milicjantów. Sasza przypadkiem napotkał jego wzrok. Kaukaziec odwrócił się i poszedł sobie.
Sasza zauważył stojące zaraz za ogrodzeniem autobusy, oznaczone herbem zębatego zwierza.